5/2021
Artur Pałyga

Uroczystość

Kiedy życie publiczne zamarło i świat ledwo się rusza, wyłażą z nor wspomnienia i zapraszają do gry pod tytułem: W co się to układa?

Próbuję sobie na przykład ułożyć z fragmentów wspomnień, jak to się stało, że teatr stał się ważny? Dlaczego? Co mnie w nim tak uwiodło?

Pierwsze wspomnienie, które się pcha przed wszystkie inne, to wizyta z rodzicami w dorosłym teatrze. Mogłem mieć osiem lat. To był Teatr Polski w Bielsku-Białej i bardzo tradycyjnie odegrana, jakżeby inaczej, Zemsta Fredry. Pamiętam, że siedzimy na balkonie, pamiętam niektóre sceny, pamiętam te stroje, pamiętam, że jest trochę śmiesznie, najbardziej przy „Mocium panie”. Ale najbardziej pamiętam, że jest uroczyście. Nie że sztuka uroczysta, ale to wszystko: szykowanie się do wyjścia, jazda autobusem miejskim przez miasto do teatru, szatnia, światła, wszyscy ci ludzie dookoła, antrakty, oklaski. I że to nie jest taka uroczystość, jak te domowe, rodzinne, skupione wokół stołu, jedzenia, picia, rozmów. I nie taka, jak te szkolne, pełne patosu i napięcia, i nerwów, i strachu przed karą, że się źle stało, gadało, ruszało itp. Że to jest prawdziwa uroczystość, na której świętuje się coś istotnego, w czym chce się brać udział, co ma swoje różne stopnie wtajemniczenia, ale jest otwarte i dobre.

Potem to się popsuło na wszystkich tych szkolnych wyjściach. One były straszne. Wszystkie! Nie pamiętam ani jednego szkolnego wyjścia do teatru, które byłoby inne niż straszne. Wstyd, przymus i upominanie. I jeszcze z góry wiadomo, że będą kazali pisać o tym wypracowania i cała nuda tych wypracowań promieniowała na spektakl i na teatr i zarzynała go w zarodku. Żeby odciążyć ten przymus i wstyd, trzeba się było wygłupiać, trzeba było udawać, że nikogo to nic nie obchodzi, co wprawiało nauczycielki w stan bliski histerii. Wtedy nie umiałem tego ocenić, ale dziś myślę, że ta męka i cierpienie nasze i nauczycieli udzielały się również aktorom. Wszyscy wykonywali jakiś durny, tępy rytuał, który był zaprzeczeniem wieczornej uroczystości, którą pamiętałem z wizyt z rodzicami. Myślę, że większości moich koleżanek i kolegów ze szkoły teatr do dziś kojarzy się z czymś takim. Z męką i nudą w godzinach lekcji. Gdybym był ministrem teatru lub też ministrem szkolnictwa, w trosce o teatr i o szkolnictwo stanowczo i natychmiast zakazałbym organizowania obowiązkowych dla wszystkich, szkolnych wyjść do teatru.

I pewnie już nigdy nie wróciłbym dobrowolnie do teatru, gdyby nie festiwal teatrów lalkowych organizowany w Bielsku-Białej co dwa lata przez Teatr Banialuka. Bo to było święto! Cała uliczna część festiwalu była tak wspaniałą i niesamowitą, dobrą uroczystością, że zmieniała życie. Zmieniała jakoś całkiem wygląd tego życia. Dodawała mu coś. Była tym czymś więcej, co powodowało, że życie było czymś więcej. Jako publiczna uroczystość, w której brało się udział, była czymś kompletnie innym niż kino, telewizja, książki, niż wszystko.

A potem był Teatr Klatka. Działał w osiedlowym domu kultury. Wymyśliła go i prowadziła Agnieszka Szulakowska. I to było wielkie i radosne tąpnięcie w moim osobistym życiu. Robiliśmy Moralność pani Dulskiej, w której Dulska była w mundurku harcerskim, miała gwizdek i zaczynała od zbiórki, Juliasiewiczowa była facetem przebierającym się za kobietę, a ja byłem Felicjanem, który biegał w samych majtkach i strzelał z łuku. Miałem tylko jedną kwestię: „Cholera jasna!”. W trakcie robiliśmy korowód i okrążaliśmy salę, i zdarzało się, że publiczność się przyłączała. Uroczystość nabrała rozpędu. Uroczystość premiery i każdego potem spektaklu po tych wszystkich próbach, po tym, jak to stworzyliśmy, była nieporównywalna z niczym. Wystrzelała nas w kosmos, otwierając horyzont na nieskończony nieboskłon. Łamaliśmy reguły, robiliśmy wbrew, strasznie się tym ciesząc. Wtedy nie wiedziałem, że na tym w ogóle polega dobry teatr, który żyje wieczną młodością dzięki temu, że stale łamie swoje reguły. Że on z zasady jest łamaniem reguł. Dlatego nie wierzę, że da się zamknąć w jakiejkolwiek poprawności. Wtedy umrze.

Pamiętam, jak pojechaliśmy z naszą Moralnością na festiwal teatrów amatorskich do Wrocławia. I jak ciasno stłoczona, stojąca i siedząca na podłodze publiczność, kiedy usłyszała tytuł spektaklu, zaczęła gwizdać. Moralność była lekturą szkolną i jako taka przyczyniała się do zarzynania teatru. I gwizdy zamieniły się w śmiech i oklaski, kiedy Dulska w mundurku dmuchnęła w gwizdek i zakomenderowała zbiórkę, i kiedy wystrzeliłem pierwszą strzałę z łuku. To był szał! To była energia, na której można było dolecieć do krańców wszechświata i z powrotem! To była uroczystość żywiołowa i wspaniała!

A później w innym domu kultury – Heliotrop, teatr poezji, skupiony, poważny, dociekliwy. Założyła go i prowadziła przez lata Halina Kubisz-Muła. Przez parę dobrych lat najpierw jako pomocnik Marka, który puszczał muzykę, potem jako aktor, uczestniczyłem w wielkiej uroczystości, jaką był Teatr Heliotrop, gdzie każda próba była czymś niezwykłym, bo dosięgamy czegoś, coś zgłębiamy, wchodzimy w jakieś niesamowite rejony.

Więc skąd ten teatr? Z niesamowitości, z niezwykłości, z żywiołu, z energii, z rozpędu, z bycia wbrew, z czegoś więcej. Ale uroczystość jest wspólna. Publiczna i otwarta. Absolutnie nieosiągalna zdalnie.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).