9/2021
Dorota Kozińska

Bołdinowska jesień

 

Piszę ten felieton w burzliwy lipcowy wieczór. Znów nie zdążyłam wyjść do sklepu przed nawałnicą. Nie szkodzi. Jakoś wytrzymam do jutra. Przekonałam się w pandemii, że moje zdolności przystosowawcze są właściwie nieograniczone. Odkąd sobie uświadomiłam, że mam naprawdę znikomy wpływ na własne życie, na stan umysłowy naszego społeczeństwa, a tym bardziej na bieg całego świata, zostałam wyznawczynią optymizmu zaprawionego subtelną goryczką tragizmu. Nie mam pojęcia, czy jesienią znów nas zamkną, czy może jednak zaraza się skończy. Podejrzewam, że do czasu, kiedy ten felieton się ukaże, zdążę się oswoić z nową rzeczywistością. Czy lepszą? To też w znacznym stopniu zależy od naszych indywidualnych potrzeb i oczekiwań.

Mnie na przykład się marzy, żeby pandemia skutecznie zatrzęsła światkiem operowym i wypleniła inne choroby, jakie toczą go od dziesiątków lat: reżyserski narcyzm, muzyczną bylejakość, lenistwo umysłowe dzielone równo między realizatorów, krytyków i pozostałych odbiorców. Marzy mi się, żeby zawalczyć z tą gangreną jak z akumulacją plastiku w oceanach. Zwolnić, oszczędzić, poprzestać na małym: znów dostrzec w teatrze człowieka i jego problemy, a nie kolejny skórzany szezlong i pulsujące neony. A przy okazji sprawdzić, czy po drodze nie zgubiliśmy jakichś skromnych arcydzieł, które właśnie teraz trafiłyby w swój czas.

Im bardziej mi się tak myśli, tym szybciej sobie przypominam, jak niewiele ode mnie zależy. Smutnawe to, owszem, ale nie takie, żeby znowuż rozpaczać, całkiem jak w Kabarecie Starszych Panów. Nie ja jedna zawiodłam się pod tym względem na pandemii. Czytałam ostatnio wyznania pewnego amerykańskiego eseisty, który miał nadzieję, że dzięki wymuszonemu zwolnieniu tempa życia ludzie odkryją radość z poruszania się na własnych nogach, miasta zainwestują w małą infrastrukturę i zrobi się jakoś przyjemniej. A gdzie tam. Kierowcy zaczęli kupować jeszcze większe, cięższe i mniej bezpieczne samochody, jeżdżą coraz ryzykowniej, zabijają coraz więcej przechodniów i coraz częściej sami giną w wypadkach.

Zamiast więc oczekiwać od bliźnich mądrości i dalekowzrocznego spojrzenia w przyszłość, lepiej zająć się własnym dobrostanem – na miarę ułomnych i trudnych do przewidzenia okoliczności. Kiedy Puszkin oświadczył się Natalii Gonczarowej, ani się spodziewał, że epidemia cholery i nałożona przez władze kwarantanna zatrzymają go w majątku Bołdino, dokąd pojechał, żeby zebrać pieniądze na ślub. Utknął we wsi na dłużej, z dala od książek, z dala od narzeczonej i przyjaciół, którzy zostali w otoczonej kordonem sanitarnym Moskwie. Cóż było robić? Puszkin zabrał się do pisania. Podczas „bołdinowskiej jesieni” 1830 roku między innymi skończył Eugeniusza Oniegina, a w ramach dalszych eksperymentów z gatunkami dramatycznymi machnął Małe tragedie, które sam nazwał „maleńkimi”. W skład cyklu weszły cztery utwory: Mozart i Salieri, Skąpy rycerz, Gość kamienny oraz Uczta podczas dżumy.

Raptem trzy miesiące odosobnienia, a tyle literackiego dobra – nic dziwnego, że z jesiennej spuścizny Puszkina pełnymi garściami zaczerpnęli także rosyjscy kompozytorzy. Z przyjemnością wrócę do ich puszkinowskich oper, nawet jeśli uda mi się zrealizować inne jesienne plany. Tym, którzy lubią tylko te piosenki, które już znają, z czystym sumieniem polecę stosunkowo świeżą inscenizację Oniegina Czajkowskiego z Royal Opera House, w reżyserii Kaspera Holtena. Spektakl jest nierówny, ale niektóre sceny zapadają w pamięć na długo: choćby słynny polonez z trzeciego aktu, przemieniony w swoisty taniec śmierci, w którym partnerki wiotczeją w ramionach tytułowego bohatera jak przedwcześnie zwiędłe kwiaty. Atutem przedstawienia są też wyśmienite kreacje wokalne i aktorskie Simona Keenlyside’a w roli Oniegina oraz Pavola Breslika w partii Leńskiego.

Gdyby jesień okazała się naprawdę trudna, warto by uruchomić wyobraźnię i zasłuchać się w któreś z archiwalnych nagrań maleńkich, niedocenianych tragedii operowych. Skąpego rycerza Rachmaninowa blisko pół wieku temu zarejestrowano na płytach Miełodii pod niezrównaną batutą Rożdiestwienskiego. Komu nie wyleciały z pamięci warszawskie i krakowskie inscenizacje Mozarta i Salieriego Rimskiego-Korsakowa, ten utonie bez reszty w zamaszystych interpretacjach Samuiła Samosuda z lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Miłośnicy rozlicznych wersji opowieści o Don Juanie z pewnością wyciągną korzyści ze spotkania z Kamiennym gościem Dargomyżskiego, zwłaszcza w nagraniu Borysa Chajkina z 1959 roku.

Tym zaś, którzy podobnie jak ja nie mogą się nadziwić ubóstwu pandemicznej oferty teatralnej w naszym kraju, radzę poszperać w sieci i przekonać się, ilu niezależnych i twórczo myślących muzyków na świecie porwało się w minionym sezonie na oszczędne, skrojone podług czasów i możliwości inscenizacje jednoaktówki Cezara Cuia Uczta podczas dżumy. Albo zajrzeć na stronę Grange Park Opera, którą niezmordowany reżyser i librecista David Pountney nakłonił do wystawienia całkiem nowej, zamówionej w czasie lockdownu kompozycji scenicznej Alexa Woolfa A Feast in the Time of Plague – na motywach tej samej Puszkinowskiej „tragedyjki”.

A jeśli wszystko wreszcie się dobrze skończy? Wtedy tym bardziej warto zacząć wszystko od nowa. Nie wiem, jak Państwo – ja bym ruszyła na tych operowych pohańców, którym w głowie wciąż te same tytuły z żelaznego repertuaru. To co? Wsiadamy? Czy nas półmiski trzymają?

krytyk muzyczna i teatralna, tłumaczka, wykładowczyni, latynistka.