10/2012
Krzysztof Rutkowski

Zuzanna Waś

Pasaż z Robertem Diabłem

1.

Pan Robert zjawia się rano. Mógłbym napisać, że nadjeżdża, bo Pan Robert zjawia się na rowerze, ale słowo „nadjeżdża” mniej się zdaje celne, bo rower Pana Roberta wynika przez zjawianie z krzaków przy ulicy Nowińskiej, niedaleko spalonej chałupy dziadka Zbyszka Klocha, skręca w lewo w Lubelską, potem przejeżdża pod drewnianym krzyżem na rogu Mińskiej i Bliskiej.
Właśnie tak: „rower przejeżdża”. Co prawda z Panem Robertem, ale Pan Robert rowerem nie kieruje ani nie naciska pedałów. Kierownicą wyraźnie kierują inni kierownicy, pedały kręcą się same, a kiedy rower zjawia się z Panem Robertem pod drewnianym krzyżem na skrzyżowaniu Bliskiej z Mińską – krzyż trzeszczy, a nawet nieznacznie opadają mu ramiona.

2.

„Diabeł” – głosi tabliczka nad wygiętą jak baranie rogi kierownicą roweru Pana Roberta. Za siodełkiem, obciągniętym skórą ofiarnego prosiaka, sterczy maszcik z narodowym, biało-czerwonym proporcem. Za maszcikiem – bagażnik. Na bagażniku – torba. Dziwna torba: raczej skórzana sakwa zwisająca miękko z obu stron błotnika.

3.

Pan Robert zjawia się codziennie. Wyjeżdża z Bliskiej na Grochowską w chwili, kiedy grupka złomiarzy targa znaleziska do punktu skupu za szczeliną wąskiej bramy, sycącej nadzieją na rychły browar.
Grupkę tworzą trzy osoby niewątpliwie ludzkie, choć niewyraźne płciowo i wiekowo. Pan Robert ogląda znaleziska z uwagą, komentuje, złomiarze kiwają głowami, Pan Robert sięga do sakwy i coś złomiarzom pokazuje, złomiarze raźno chichoczą i znikają w bramie. Pan Robert zamyka sakwę, uroczyście zawraca i czeka na złomiarzy po drugiej stronie Grochowskiej, pod sklepem z alkoholami otwartym siedem dni w tygodniu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, czeka pod sklepem świątynnym, pod kaplicą sklepioną, na ościerz otwartą. Nie schodzi z roweru, stopy wspiera o bruk. Spod podwiniętych nogawek świecą skarpety o barwie dojrzewającej cytryny.

4.

Nadciągają złomiarze. Otwierają drzwi do kaplicy. Przystępują do lady. Okadzenie i credo. Lavabo i anamneza. Ite missa za chwilę. Łupy do sakwy. Mistowie – do Skaryszewskiego, przez jezdnię, przez kładkę, nad brzegiem Kamionka. Już są upojeni, choć jeszcze nie pili. Nie idą, lecz tańczą „polkę pogańską”, a może „antycznego kankana”. Przebierańcy, szmaciarze, ministranci zapoznanych misteriów.

5.

Na niespełna trzy lata przed śmiercią, wczesną jesienią 1853 roku, Heinrich Heine, natchniony wygnaniec, napisał w Paryżu jeden z najbardziej niesamowitych utworów w dziejach kultury europejskiej. Zwie się on Bogowie na wygnaniu. Heine pisał w nim o losie, który tytani zgotowali bogom, o losie, który bogowie zgotowali tytanom, i pisał o losie zgotowanym przez ludzi tytanom i bogom razem wziętym: „Od czasów ostatecznego zwycięstwa chrześcijaństwa, to znaczy od trzeciego, czwartego wieku, dawni bogowie pogańscy znaleźli się w podobnych tarapatach, jak w praczasach pierwotnych, to znaczy w tej rewolucyjnej epoce, kiedy tytani wyważyli wrota Tartaru, na górze Pelion ustawili górę Ossa i wdrapali się na Olimp. I zmusili biednych bogów i biedne boginie do sromotnej ucieczki z całym dworem i ukrywania się między nami na ziemi, do przebierania w co popadnie”.
Bogowie znaleźli się na wygnaniu, ukrywają się, maskują, udają innych, kręcą, nieśmiertelność im doskwiera, nie mogą się samych siebie pozbyć, ani pozbyć się nie dają. Dziwni: „banda zjaw zapijaczonych” wyprawiająca sobie „pośmiertne orgietki”, tańcząca „polkę pogańską” lub wywijająca „antycznego kankana”.

6.

Pan Robert wypatrzył mnie skrytego za Rytmem, piękną rzeźbą Kuny. Podjechał, zahamował, fosforyzował skarpetkami. „Robert jestem” – powiedział, dłoni nie podał, lecz palcem wskazał tabliczkę. Ukłoniłem się, przedstawiłem. Rozmawialiśmy krótko o pożytkach „włajeryzmu”, wymieniliśmy wizytówki.

7.

Nazajutrz Pan Robert zadzwonił wprost do drzwi. Heleną Trojańską, cerberką parterową, zajęli się pewno mistowie.
Pan Robert wprowadził rower do westybulu i oznajmił, że chciałby u mnie zamieszkać, bo mu się podoba, a ponieważ od dawna we mnie siedzi, więc to tylko formalność. Odpowiedziałem Panu Robertowi, że skoro we mnie, to już ze mną nie musi, i żeby poszedł sobie.
Pan Robert odrzekł, że skoro nie mogę udzielić mu gościny, to niech przyjmę dar. Sięgnął do sakwy na bagażniku i wyjął z niej coś okrągłego, co uderzyło mnie w oczy barwą nieskończenie silniejszą od cytrynowych skarpetek. Poczułem, że się rozciągam we wszystkich kierunkach i zamieniam w park Skaryszewski. Włosy stawały się modrzewiowym gajem, ramiona – brzozami, nogi – dębami, brzuch – łąką. Kości zmieniały się w skały, pęcherz w wodotrysk, a głowa w rzeźbę Kuny. Podpierałem niebo, na Wielki Wóz wsiadałem jak na rower.

8.

Dochodzenie do siebie nie trwało długo, przynajmniej jak na stosunki gwiezdne.
Pan Robert zjawia się codziennie. U mnie mieszkać nie musi, skoro mieszka we mnie. Dzieli nas niewiele, tylko jakaś „przestrzeń ogromna i niepewna”. Takimi celnymi słowy Pliniusz Starszy opisał mój pasaż z Panem Robertem w piątej księdze Historii naturalnej.

pisarz, dziennikarz i tłumacz, profesor UW. Autor książek: Paryskie pasaże (1994 i 1995), Raptularz końca wieku (1997), Wokulski w Paryżu (2010).