10/2012

Awatary „Solidarności”

Po trzech dekadach twarzami „Solidarności” stały się – jak twierdzi autor – Danuta Wałęsa i Henryka Krzywonos. Skąd ta zmiana?

Obrazek ilustrujący tekst Awatary „Solidarności”

Centralną pracą dla zrozumienia dorobku Richarda Rorty’ego, książką o charakterze klucza do całej jego twórczości, pozostaje – przynajmniej dla mnie – Przygodność, ironia i solidarność. Triadyczny tytuł wskazuje od razu jasno na trzy najbardziej istotne dla tego filozofa kategorie, trzy etapy uświadamiania sobie swojego losu, trzy oblicza życia człowieka myślącego. Najpierw idzie o akceptację braku jakiegokolwiek sensu istnienia, braku wielkiej opowieści nadającej kierunek czy tworzącej wizję przeznaczenia. Ani sakralne, ani świeckie grand recits takich fundamentów nie dają. Pozostaje rozpacz? Nie, podpowiada Rorty, pozostaje postawa ironiczna, podająca w wątpliwość ową możliwą rozpacz. Skoro wszystko jest przygodne, tedy pozostaje trwać przy poglądach, wartościach i prawdach płynnych, z pełną świadomością takiego ich statusu. Skutkiem rozpowszechnienia się postawy ironicznej mogłaby się jednak okazać społeczna anomia, zamknięcie się w indywidualnych bańkach. Dlatego ostatecznym z elementów tytułu jest właśnie solidarność.
Opublikowana pierwotnie w 1989 roku praca nie odwołuje się do ruchu polskich robotników. Ale tworzy dla niego intrygujący kontekst. Jak bowiem filozof-pragmatysta rozumiał solidarność? To „zdolność do postrzegania coraz większej liczby dawnych różnic (plemiennych, religijnych, rasowych, obyczajowych i tym podobnych) jako nieistotnych w porównaniu z podobieństwami, gdy chodzi o cierpienie i upokorzenie”. Jeśli w ogóle możliwy jest, pisał Rorty, postęp w dziedzinie moralności, to winien on polegać przede wszystkim na „dostrzeganiu w obcych nam ludziach cierpiących bliźnich”. Nie liczą się przy tym wyrafinowana refleksja ani nieboskłony teorii – solidarność bowiem się stwarza, stwarza poprzez uwrażliwienie na konkretne przypadki cierpienia i upokorzenia. Tymi konkretnymi przypadkami były Gdańsk, Radom, Ursus, Szczecin, Katowice... stocznie, kopalnie, huty, zajezdnie tramwajowe...
Dostrzec w innych bliźnich, bezustannie rozszerzać krąg ludzi, których uznamy za „my”. Nie wadzić się o prawdę, przekonywał amerykański filozof, ale stwarzać solidarność. W identycznym przecież tonie przemawiał Józef Tischner, który namawiał, by nie szukać prawdy, ale szukać przyjaciół. To jest wielkie i wciąż aktualne dziedzictwo „Solidarności”, tak zaskakująco podobnie sformułowane przez ruch robotniczy z Europy środkowej i filozofa ze Stanów Zjednoczonych, jednego z najważniejszych myślicieli drugiej połowy XX wieku. Jaka to jednocześnie szkoda, że idea ta w powszechnej, medialnej świadomości (może to jest oksymoron) – przysłonięta została przez widowiskowy obraz walącego się muru berlińskiego.
Dobrze zatem się stało, że dziedzictwo „Solidarności” przykuło uwagę polskich socjologów – tym bardziej, że politologiczna orgia odbyła się nad nim już wielokrotnie. W tomie Kultura Solidarności kilkunastu autorów próbuje opisać testament zostawiony przez ruch, w trzydzieści lat po solidarnościowym karnawale i w dwadzieścia lat po Okrągłym Stole. Rozważania skupiają się głównie wokół idei samorządności, ruchów społecznych, obywatelskości, działania organizacji pozarządowych, aktywności społeczności lokalnych, wreszcie kibiców klubu piłkarskiego Lechia Gdańsk, identyfikujących się z „Solidarnością” w czasach najtrudniejszych. Co do wyboru tematów i generalnego kierunku, nie mam zastrzeżeń. „Solidarność” od dawna już czekała na oderwanie jej od pola polityki. Bo jej istnienie nie ograniczało się do postulatów i wieców. Istniała także solidarnościowa codzienność, a dzisiaj jest jej pamięć.
Warto wszelako do zaprezentowanego w Kulturze Solidarności zestawu tematów dorzucić jeszcze dwa. Znamiennym „efektem solidarności”, tym razem już w lokalnym kontekście, jest bowiem jego transseksualność. Bohaterami ruchu w jego heroicznym okresie byli mężczyźni, ze wszystkimi drugorzędnymi atrybutami płci (w tym z wielkim długopisem zamiast szabli włącznie). Jak w wielu innych ruchach rewolucyjnych tego czasu, mężczyźni walczyli, a kobiety po nich sprzątały: jako łączniczki, sekretarki redakcji, osoby parzące kawę i przygotowujące kanapki. Podczas obrad Okrągłego Stołu stronę opozycyjną reprezentowała jedna kobieta (Grażyna Staniszewska; w obozie rządowym było tak samo)! Gdy „Solidarność” weszła w lata dziewięćdziesiąte, wewnętrzna Sekcja Kobiet była w ruchu silnie dyscyplinowana. Konflikt między wartościami chrześcijańskimi a samostanowieniem kobiet – ujawniony w wewnętrznej debacie o prawie do przerywania ciąży – zagroził nawet owej Sekcji wykluczeniem ze struktur. Dopiero po trzech prawie dekadach twarzami „Solidarności” stają się – absolutnie zaskakująco – Danuta Wałęsa i Henryka Krzywonos. Obie pokazują „mężną” twarz matki Polki, osoby głęboko zaangażowanej w działanie opozycyjne, a przy tym dodatkowo obarczonej obowiązkami prowadzenia rodziny, z których mężczyźni byli rutynowo zwalniani. Czy nie dokonuje się za ich sprawą zmiana na karuzeli bohaterów? Czy Henryka Krzywonos, mająca mieć w Wajdowskim filmie o Wałęsie twarz Doroty Wellman, przypadkiem nie skradnie całego show? Czy nie dostrzeżemy przy okazji innego wymiaru upokorzenia i cierpienia, o których pisał Rorty?
Z punktu widzenia antropologa kulturowego „efekt solidarności” polegał także na wytworzeniu specyficznej kultury sprzeciwu. Strajk stał się osobnym widowiskiem kulturowym (myślę, że słuszne jest spolszczanie terminu „performance” w taki właśnie sposób), celowo zrytualizowanym. Rytuał ten polegał na wyodrębnianiu specjalnej przestrzeni i oznakowywaniu jej. Transparenty, flagi narodowe, portrety papieża Jana Pawła II, logo „Solidarności”, emblemat Polski Walczącej, wizerunki Matki Boskiej składały się pospołu na wariantywną ikonosferę solidarnościowych sprzeciwów. Towarzyszyła im powstająca spontanicznie sztuka a vista: piosenki, wiersze, rymowanki, dowcipy słowne lub rysunkowe. Innymi elementami rytuału były odprawiane dla strajkujących msze święte, odwiedziny rodzin, głównie kobiet, występy zaproszonych a chętnych artystów. Powstawała w ten sposób odświętna, strajkowa przestrzeń. I ten wątek kultury „Solidarności” okazał się bodaj najbardziej trwały. Nie ma dzisiaj strajku bez biało-czerwonych flag. Co więcej, demonstracje po katastrofie smoleńskiej były właściwie powtórzeniem solidarnościowego rytuału sprzeciwu, ze wszystkimi jego kluczowymi elementami, i z jego spontanicznym folklorem. Wspólnota sprzeciwu ponownie okazała się najtrwalszym i najłatwiejszym sposobem na wytworzenie solidarności w polskim społeczeństwie. I to także jest – jakkolwiek dla wielu kontrowersyjny, przykry, a może nawet bolący – efekt solidarności.
Jeśli przyjmiemy optykę historii kultury, to polska „Solidarność” będzie w niej pomostem między dawnymi formami sprzeciwu a tym, jak działają i w jaki sposób są tworzone tzw. nowe ruchy społeczne. James Scott, amerykański antropolog i azjanista, w odniesieniu do niegdysiejszych, acz powszechnych form oporu ukuł pojęcie „oręża słabych” („weapons of weak”). W sytuacji, gdy otwarty sprzeciw jest niemożliwy albo bezcelowy, sięgano po inne formy: celowe spowalnianie pracy, ociąganie się z podejmowaniem narzuconych czynności, symulowanie chorób, drobne kradzieże, udawanie podporządkowania, nieszczerą ignorancję, sabotaż. Niepotrzebny był w tym przypadku generalny plan ani organizacja, działania mogły być rozproszone i zindywidualizowane. „Solidarność” jawi się na tym tle jako wspaniała społecznie architektura, zinstytucjonalizowana, wybierająca otwarty konflikt z władzą, zaopatrzona w statuty i wewnętrzną logikę funkcjonowania. Nie chodziło już wszak o palenie komitetów, lecz o ich zakładanie. Ruch ten był także, pamiętajmy, silnie zhierarchizowany, co stoi z kolei w sprzeczności z nowymi ruchami społecznymi, których emblematem są alterglobaliści. Ich sednem jest nie tylko oddolność i spontaniczność, ale także struktura sieciowa, wykluczająca dawne formy przywództwa i hierarchiczne podziały. O ile nie sposób odmówić „Solidarności” pięknego wymiaru obywatelskiego, o tyle tak rozumiana sieciowość była (i jest) jej obca.
Można w tym kontekście zaryzykować stwierdzenie, że „Solidarność” była ostatnim masowym ruchem społecznym starego typu, że zamknęła pewną epokę. Po niej pojawili się już meksykańscy zapatyści, prowadzący – dzięki szerokiemu wykorzystaniu sieci internetowej – pierwszą w dziejach wojnę informatyczną. Swoją drogą interesujące byłoby zastanowienie się, jak mogłaby działać „Solidarność” w rzeczywistości on-line? Czy Wałęsa mógł zostać wykreowany na polskiego subcomandante Marcosa? A może w istocie i tak nim był, nawet bez internetowych dekoracji?