Postsekularny „Natan mędrzec”
Korczakowska wydobywa z odświeżonego tekstu Lessinga tęsknotę za empatią, która pozwoliłaby bohaterom żyć razem w dzisiejszym świecie.

Krzysztof Bieliński
Gotthold Ephraim Lessing, najwybitniejszy bez wątpienia praktyk i teoretyk niemieckiego teatru oświeceniowego, osadził akcję swego Natana mędrca w średniowiecznej Jerozolimie, w której spotykają się przedstawiciele trzech pozostających w konflikcie religii – chrześcijaństwa, islamu i judaizmu – by w toku dramatycznych wydarzeń dojrzeć do wzajemnego zrozumienia i pojednania. Przysposobiona córka żyda, którą przybrany ojciec wychowuje w duchu deizmu, chociaż jako damę do towarzystwa wybrał jej chrześcijankę, zostaje cudem uratowana z pożaru przez templariusza i niemal się w nim zakochuje, by w finale dowiedzieć się, że jest siostrą swego chrześcijańskiego wybawiciela, a zarazem bratanicą muzułmańskiego sułtana. Idea religijnego konfliktu i pojednania została więc tu wpisana w powikłany ponad miarę dramat rodzinny, w którym więzi z wyboru okazują się równie silne i wartościowe jak więzy krwi. Sztuka Lessinga z 1779 roku, włączona niedawno do repertuaru Teatru Narodowego, powstała zresztą w tym momencie rozwoju nowożytnego dramatu, w którym zawężała się jego perspektywa i właśnie historie rodzinne stawały się soczewką skupiającą aspekty społeczno-polityczne czy religijne.
Natan mędrzec, podobnie jak mieszczańskie czy domowe tragedie Lessinga, jest nieodrodnym dzieckiem swoich czasów, bo choć słowo „Bóg” pojawia się w tym tekście często, to nie ma w nim żadnych szyfrów Transcendencji. Nie ma pytań czy niepokoju o metafizyczną podszewkę świata. Religia jest rzeczą na wskroś ziemską, kwestią podlegającą rozumowej analizie. Żaden z bohaterów reprezentujących trzy Abrahamowe religie – ani Natan (Jerzy Radziwiłowicz), ani Saladyn (Mariusz Bonaszewski), ani Templariusz (Krzysztof Zarzecki) – nie jest u Lessinga gorliwym wyznawcą swojej wiary. Wydaje się, że reżyserka, Natalia Korczakowska, kładzie na to nacisk – w bohaterach jej spektaklu bez wątpienia nie ma żarliwej religijności, w gruncie rzeczy nie są nawet szczególnie przejęci teologicznymi dysputami i wątpliwościami, są raczej zmęczeni i znużeni walką o Jedyną Prawdę. Interesuje ich pytanie, jak urządzić świat, by był lepszy, i jak w tym świecie żyć. Religia zaś traci sens, gdy żyć przeszkadza i gdy oddziela od innych ludzi. Jak w przypadku wychowującej Rechę (Dominika Kuźniak) Daji (Aleksandra Justa), która, jak powiada jej podopieczna, „jest chrześcijanką”, więc „dręczy z miłości”.
Poemat dramatyczny Lessinga to propozycja bardzo trudna gatunkowo dla współczesnego teatru, odwołująca się do dwóch nieszczególnie popularnych tradycji. Autor oparł strukturę swojej sztuki na klasycznym, czytelnym i nieskomplikowanym schemacie komediowym: mamy tu zaginione dziecko, które dopiero w finale pozna swoją tożsamość, mamy młodych, którzy nie mogą się połączyć, bo dzieli ich coś więcej niż wrogość między rodami, czyli wrogość między religiami, mamy wreszcie komiczne, satyrycznie naszkicowane postaci (jak choćby Derwisz czy Patriarcha). Ale na tę komediową strukturę fabularną nałożył retoryczny dramat idei z długimi tyradami służącymi konfrontacji religijnych, i nie tylko religijnych, światopoglądów, inkrustowany przypowieścią o trzech – symbolizujących trzy Abrahamowe religie – pierścieniach, z których żaden nie może zostać uznany za oryginalny czy prawdziwy. Postaci stworzone przez Lessinga są więc nie tyle bohaterami z krwi i kości, ile konwencjonalnymi figurami pewnych wartości i idei, fabuła jest przewidywalna, tekst trąci dydaktyzmem, dramatyczną akcję rozbijają długie kwestie bohaterów.
Jak poradziła sobie z tym niełatwym utworem młoda reżyserka? Korczakowska, którą pamiętamy m.in. jako twórczynię wałbrzyskiej Dynastii, nie przesunęła radykalnie akcentu i nie uczyniła głównym tematem inscenizacji na przykład tego, jak zakazana miłość żydówki i chrześcijanina staje się równie zakazaną miłością siostry i brata. Nie rozmontowała i nie zdekonstruowała tekstu Lessinga. Owszem, poczyniła sporo skrótów, zwłaszcza w wątku dotyczącym sułtana Saladyna. Przycięła też w znaczący sposób finał, by zachwiać mocniej utopijno-optymistycznym wydźwiękiem sztuki. Ale swymi cięciami nie zaciemniła ani nie skomplikowała fabuły, nie zniekształciła portretów bohaterów. Nadała jednak opowieści Lessinga heterogeniczny formalnie kształt, rozsadzając ją od środka dyskretnie, ale konsekwentnie. Wzmocniła jeszcze gatunkowe rozchwianie utworu, potęgując jego hybrydyczność. W jej inscenizacji aktorzy grają obok siebie, nie ze sobą, każdy zupełnie innymi środkami buduje swoją postać, w innym stylu interpretuje tekst Lessinga, jakby grał w innej niż pozostali sztuce. Bohaterowie wprawdzie rozmawiają ze sobą, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że w przedstawieniu dominują monologi. Nie tylko ze względu na długość niektórych kwestii. Przede wszystkim ze względu na swoistą i zamierzoną – jak się wydaje – niekompatybilność aktorskich środków. Wrażenie to podkreśla reżyseria świateł (Jacqueline Sobiszewski), bardzo często separująca czy wyizolowująca postaci, a także ciekawy pomysł scenograficzny (Anna Met): umieszczone w tyle sceny obrotowe lustra sprawiają, że bohaterów nigdy nie oglądamy w jednej perspektywie.
Kluczową jednak rolę odgrywa znakomity, nowy przekład Jacka St. Burasa. Poemat dramatyczny Lessinga zabrzmiał ze Sceny przy Wierzbowej Teatru Narodowego w translacji, która okazała się nadzwyczaj elastyczna i pojemna. Miarą jakości nowego tłumaczenia jest choćby to, że doskonale układa się w ustach aktorów różnych pokoleń, reprezentujących różne style aktorskie. Z tekstem przyswojonym polszczyźnie przez Burasa każdy z nich może zrobić, co tylko zechce, inaczej wykorzystać rytm białego wiersza, przerzutnie, pauzy oraz elipsy. Nasycić wszystkie stylistyczne środki treściami intelektualnymi, psychicznymi czy emocjonalnymi. Powściągliwy i skupiony Jerzy Radziwiłowicz (Natan) od początku do końca gra w dramacie idei, podaje trudny tekst w sposób przejrzysty, koncentrując uwagę widzów na treściach, w jego partiach wybrzmiewają wszystkie sensy. Aleksandra Justa (Daja) gra konsekwentnie konwencjonalną postać komediowej bigotki, jej próby przywrócenia chrześcijańskiej tożsamości przybranej córce żyda nabierają charakteru typowej komediowej intrygi. Dominika Kluźniak (Recha) z kolei skupia uwagę widzów na wnętrzu swojej bohaterki, na jej psychicznym rozwoju, tekst nasyca różnobarwnymi emocjami. Krzysztof Zarzecki (Templariusz) gra w ponowoczesnym dramacie tożsamości, akcentuje wszelkie możliwe nieciągłości w tekście, ciałem i gestem kontruje słowo (i na odwrót), kreując w ten sposób postać, która się boleśnie przepoczwarza, która dopiero szuka sobie jakiegoś miejsca w świecie. W ustach Mariusza Bonaszewskiego (Saladyn) tekst dziwnie przygasa, aktor koncentruje się na elipsach, przekłada zmęczenie swego bohatera na specyficzny, rozmywający się rytm jego wypowiedzi. Oskar Hamerski (Patriarcha) kreśli grubymi nićmi szytą, przerysowaną, farsową postać z bulwarowego teatru, czyniącego przedmiotem satyry hipokryzję instytucjonalnego chrześcijaństwa. I wreszcie zakwefiona Beata Fudalej (Sittah, siostra sułtana) gra postać ze scenicznej baśni, dystansując się zarazem wobec swojej roli. Na każdego z bohaterów patrzymy więc pod innym kątem, obrazy odbite w ruchomych lustrach nie układają się w jedną całość. Nic więc dziwnego, że finałowy anagnoryzm, rekonstrukcja i pojednanie rozbitej – dosłownie i metaforycznie rozumianej – rodziny, wcale nie brzmi tak bardzo optymistycznie. Młodzi, brat i siostra, którzy w myśl pierwowzoru powinni się cieszyć z odnalezionej tożsamości, mają dziwnie niepewne miny, światło gaśnie nagle, jakby przyszłość wcale nie rysowała się w jasnych barwach.
Co Korczakowska wydobywa z odświeżonego tekstu Lessinga? Wydaje mi się, że reżyserka konsekwentnie kreuje na scenie atmosferę, którą można by określić jako postsekularną. Lessing próbował w swej sztuce stworzyć świat, w którym religijne wartości zostaną przełożone na uniwersalne, sekularne ideały etyczne. U Korczakowskiej, czytającej jego dramat w ponowoczesnej już perspektywie, wiara w zwycięstwo tych oświeceniowych ideałów słabnie. Pomimo pojednania niepokój bohaterów nie znika bez śladu, pozostaje w nich jakieś niespełnione pragnienie czy nieokreślona tęsknota. Za czym? Chyba za czymś, co by było spoiwem świata, w którym przyszło im żyć. Za czymś, co uczyniłoby z niego świat wspólny. Utwór Lessinga określano chętnie jako „ewangelię tolerancji”. Ale słowo „tolerancja” pojawia się w tej sztuce bodaj raz tylko. Nie o tolerancję tu bowiem idzie, ale o empatię. Tolerancja pomaga ludziom żyć obok siebie, empatia zaś pomaga im żyć razem. Bohaterowie Natana mędrca Korczakowskiej dobrze wiedzą, że lekcja empatii jest znacznie trudniejsza niż lekcja tolerancji.
Teatr Narodowy w Warszawie
Natan mędrzec Gottholda Ephraima Lessinga
tłumaczenie Jacek St. Buras
reżyseria Natalia Korczakowska
scenografia Anna Met
kostiumy Marek Adamski
muzyka Marcin Lenarczyk, Raphael Rogiński
światła Jacqueline Sobiszewski
premiera 10 listopada 2012