
Zuzanna Waś
Sielanka albo w stroju letnim
Tylko sobie trochę chleba wzięłam, śmietanę w kaneczkę i szłam na górki. Maczałam pajdę w śmietanie, patrzyłam na białe żydowskie kozy, na pastuchy, na ich osmolone portki i pejsy nad uszami, takie same jak moje warkocze, też liche i loczkowate. Siedziałam z brzuchem dużym, ciężarnym i myślałam: czy ja kiedyś z Piachów wyjadę?
Przecież mnie to dziecko z każdym kopniakiem między korzenie wsadza. Już mi tylko głowa z piasku wystaje. Przyjdą deszcze, przyjdzie rozwiązanie i już nigdy nigdzie na świecie nie będę. Już mnie ten dzieciak podepcze, do samych oczu w ziemię wgniecie, bąbel ze szlamu puszczę i zatonę w błocie na wieki wieków. Tydzień popłaczą, szybko zapomną.
Czasami widzieliśmy samolot, ciągle ten sam, poznawaliśmy po obdrapanej farbie na dziobie. Leciał bardzo nisko, tak nisko, że kozy się płoszyły, zbijały w ciasny krąg, a ja z pastuchami kładłam się na plecy, a kiedy nadlatywał, wrzeszczałam z całych sił, aż siku ze mnie wypływało.
Odkąd pamiętam, ten samolot nadlatywał od zachodu, nie zdarzało się to często, dwa, trzy razy w ciągu lata, czasami już wczesną wiosną, kiedy nie padało, i zawsze nad Piachami pilot machał nam skrzydłami.
Myślałam: mógłby spaść. Daj Bóg, niech zleci. Wyciągnęłabym pilota z ognia, a on by mnie wziął za żonę i wywiózł tam, gdzie kobiety stroją się nie tylko przy niedzieli. Ale on mnie nie chciał. Robił łuk nad lasem i zawracał nad rzeką. Raz tylko tak się zakołysał, jakby chciał usiąść. Ale nie usiadł.
Kiedy sobie już podjadłam na górkach, to przez wieś szłam, potem wzdłuż rzeki, aż do kościółka, obok cmentarza robiłam kółeczko. Dokładnie jak mi mamunia kazała. Szłam z wypiętym brzuchem, z brodą do góry, z oczami na drogę, a nie okurzone paluchy. Niech mnie ktoś z tych bogatych, co sklepiki mają, zawoła. Niech mi dzieciaka do wykarmienia podrzuci. Mamką będę jak się patrzy, prosta w plecach jestem, duża w cycu, mogę miesiącami nie spać, oka nie zmrużyć, tylko dzieciaka doglądać.
Oknami wyglądali, drogę zachodzili, niejedna nawet pytała, kiedy się okocę, to mówiłam, że jak błota będą, bo u nas błota dobrze po żniwach idą.
I urodziłam chłopaka, a potem przyjęłam drugiego. Taka dumna byłam, taka prosta, w rumieńcach, jak mi tego małego trzech przyniosło. Dałam mu cyca, a on go tak złapał, aż mi się cierpko między nogami zrobiło. Wtedy zaczęli wyjmować dary, a wszyscy pochyleni, ładni tacy na twarzy, glazurowani, cisi, jak trzej królowie. Tak mnie w niebiosa unieśli, tak prosili, skamlali, żebym go przechowała u siebie. Jakże ja miałam nie kochać chłopca, co mi na podobieństwo królewskiego syna przynieśli.
– Ty jeszcze dziecko jesteś – powiedzieli na odchodnym i dali kredki L&C Hardtmuth „Mephisto”. Tych kredek było cztery, prawie wymalowane, to je ze złością wyrzuciłam, a pudełko było jak znalazł, na czepek, co mi go podarowali dla pierworodnego. Śnieżny czepek, koronkowy, brzęczący monetami jak grzechotka. Mój mały na chrzcie go tylko ubrał.
Jedna karliczka, jeszcze zanim ją w chlewie spalili, ta, co miała kramik ze szpulkami, dała mi kawałek srebrnej nitki, to ją po powrocie do domu w czepek zmyślnie przetkałam, a z tym sreberkiem to już nie wyglądał jak kapka na głowę, tylko jak korona.
Jak ja nie wyjadę z Piachów, to moje dziecię, tak paradnie na chrzest przystrojone, na pewno wyjedzie. Wyjedzie i będzie się za nim kurzyło. Tyle będą go widzieć.
Czepek przeleżał się w „Mephisto” całe moje życie. Tiul strzępił się, batyst zżółkł, rozchodził się pod palcami. Pewnego dnia, chyba po jakimś śnie, bo jak inaczej, wstałam i zakopałam. Bez żalu, poszłam na górki i w ziemię go. Ani razu nie miałam myśli, żeby się wrócić, schować do pudełka po kredkach, między prześcieradła do szafy odłożyć.
Nie dał mi szczęścia podarek. Jego miejsce jest na zwierzęcym cmentarzysku. Z Piachów nie wyjechałam, a choć wybredna nie byłam, to żaden mi się tak nie spodobał, żeby z nim ślubować póki śmierć nas nie rozłączy. Sama synów wychowałam, nie wiadomo kiedy, ani się obejrzałam, a dzieci już stare, źle matkę wspominają, nie mają siły do niej zachodzić.
Dopiero jak przysypałam czepek ziemią, śliczne serce z kamyków na nim ułożyłam, to mi się zaczęło dookoła podobać. Górki. Rzeka bez ryb. Gdzie spojrzysz, w prawo czy w lewo, nieużytki. Żadne zboże, tylko liche trawy, brzydkie kwiatki. Rosną, nawet te, co nie powinny się uchować między śliskimi mackami podziemnych strug, a są, kładą się na chmurach, rosną tam, gdzie tylko niebiesko.