3/2014

O Jurku prawie wszystko

Defilada przed Stalinem

Obrazek ilustrujący tekst O Jurku prawie wszystko

W Ministerstwie Kultury i Sztuki grono miłych pań z odpowiedniego departamentu entuzjastycznie popierało starania Jerzego o skierowanie na studia reżyserskie w moskiewskim GITIS-ie. Przypuszczam, że z pozytywnymi opiniami przesuwały jego papiery na coraz ważniejsze biurka. W 1952 roku nie było łatwo. Stalinizm w rozkwicie. Nawet ja zostałem zaproszony do Ministerstwa na rozmowę jako jego młodszy brat. Miałem wtedy dwadzieścia lat, a wyglądałem na piętnaście. Przy okazji składania jakichś dosłanych z Krakowa jego brakujących papierków zderzyłem się na korytarzu z ówczesnym ministrem Dybowskim z ZSL-u, gdzieś bardzo się spieszącym. Ważna urzędniczka twierdziła, że życzy on sobie ustalenia moich szczegółów życiorysowych. Jednak do rozmowy nie doszło, bo minister kazał mi się natychmiast zgłosić po podpis do swego pierwszego zastępcy, sekretarza stanu Włodzimierza Sokorskiego. Ów zresztą pół roku później został pełnotłustym ministrem w miejsce figuranta Dybowskiego.

Sokorski z charakteryzującą go dezynwolturą udzielał wywiadu ponętnym dziennikarkom z Polskiego Radia, prawiąc im śmiałe komplementy. Był tym pochłonięty. O nic mnie nie pytając, wziął do ręki podsunięty papier i złożył niedbały podpis. Podziękowałem i ostrożnie wycofywałem się z gabinetu, gdy on ruchem ręki w ostatniej chwili zatrzymał mnie: „O co chodzi, co ja podpisałem?” – zapytał.

Wyjaśniłem, że chodzi o wyjazd do Moskwy. Uspokojony minister położył mi rękę na ramieniu, dobrotliwie apelując: „Tylko mi tam wstydu nie przynieś!”. Chciałem go zapewnić, że przekażę wytyczne bratu, ale minister Sokorski szybko wrócił do biuściastych dziennikarek, więc nie zdążyłem niczego wyjaśnić.

Minęło kilka miesięcy. Nasza mama wydała pamiętny obiad pożegnalny w krakowskim „Żywcu” na cześć Jurka i Hani, jego studenckiej żony. Na ten obiad specjalnie przyjechałem z Warszawy. Menu niecodzienne: karp po żydowsku w towarzystwie pięknej karafki ze śliwowicą sądecką, świetny barszcz z uszkami i pokaźny sznycel po wiedeńsku, podany po bożemu z sadzonym jajkiem, kępką masła i cytryną dla ozdoby. A na deser tort orzechowy, kawa i herbata do wyboru. Wyczuwało się, że szef kuchni i kelnerzy darzą naszą mamę szacunkiem i ją szczerze lubią, więc się bardzo postarali dla jej syna. Czy dostali jakieś specjalne przydziały, czy coś „wygospodarowali” na innych gościach?
Szef kuchni, jegomość w sile wieku, podobno pamiętający z pobliskiego Grand Hotelu opiewane przez Worcella „zaklęte rewiry”, przy deserze przysiadł się w stroju służbowym do naszego stolika i popijając kawę, zwrócił się do Jurka, bohatera dnia: „Niech pan uważa w tej Moskwie, bo to jednak nie Wiedeń…”. Jurek: „To ja wiem…”.

Pociąg do Moskwy odjeżdżał z zapyziałego, karłowatego warszawskiego Dworca Głównego przy Towarowej. Akurat od kilku dni lało i otoczenie dworca tonęło w błocie przemieszanym z końskimi odchodami. Dorożkarze rozwinęli budy i klęli siarczyście. Z jednym z nich przyjechaliśmy z placu Starynkiewicza, mieliśmy więc niedaleko. Jurek tam mieszkał w domu studenta w czasie ostatnich tygodni przygotowawczego kursu, obejmującego oprócz rosyjskiego (intensywne konwersacje) wykłady o osiągnięciach ZSRR i historii WKP(b). Pomagałem mu taszczyć dwie walizy, częściowo wypełnione książkami, a częściowo słoikami i puszkami z jedzeniem zgromadzonym dla niego jeszcze w Krakowie przez mamę.

Gwizdy konduktorów, i ruszył tym pociągiem w swoją pierwszą w życiu podróż zagraniczną. Co go w Moskwie czekało?

Zajechał na Dworzec Białoruski. Zgłosił się do Instytutu i złożył w sekretariacie skierowanie z polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki. Po paru godzinach został przyjęty przez profesora N.M. Gorczakowa, który sondował jego teatralne wtajemniczenia. Wypytywał o krakowską szkołę teatralną, program studiów, pedagogów itd. W toku następnych z nim kontaktów Jurek zorientował się, że profesor Nikołaj Gorczakow, jego przyszły mistrz, jest wybitnym pedagogiem i współtwórcą rosyjsko-radzieckiego teatru.

Następnie skierowano go do tzw. akademika na Trifonowce, dzielnicy odległej od centrum Moskwy. Pomieszczenia owego domu studenta mieściły się w kilku barakach z czasów pierwszej wojny światowej, przeznaczonych dla niemieckich jeńców wojennych. Po drugiej wojnie zostały nieco odremontowane i pobieżnie przystosowane (zainstalowano centralne ogrzewanie i bieżącą wodę, ale z latrynami koszarowymi, czyli z kucaniem), m.in. dla studentów GITIS-u spoza Związku Radzieckiego. Ulokowano tam kilka grup: Czechów, Bułgarów, Węgrów, Niemców z NRD oraz Polaków, a także niektórych studiujących z niesłowiańskich republik związkowych.

Jurek mieszkał z kolegą z Polski, Andrzejem Brzezińskim, oraz dwoma Niemcami z NRD.

Był to jeszcze okres, gdy stolicę ZSRR, w odróżnieniu od innych miast i prowincji ogromnego państwa, gdzie często panował głód, zaopatrywano specjalnie: na osobiste polecenie Stalina Moskwa obfitowała we wszelkie dobra spożywcze, kosztem reszty kraju.

Jurkowi, po Krakowie i Warszawie, oczy wyłaziły ze zdumienia na widok półek w głównych sklepach spożywczych centrum miasta. Uginały się od znanych mu tylko ze słyszenia z przedwojennej Polski delikatesów. Rozliczne gatunki wędlin, schabów, szynek, baleronów, pikantnego salami dostarczanego z Węgier, ale również tańszych kiełbas i parówek, których poza Moskwą nikt nie widział. Najtańsze były nóżki w galarecie i „nikołajowskie” kotlety z przewagą bułki nad mięsem. Kosztowały sześć kopiejek. Bez problemu można było kupić gruzińskie i ormiańskie wina, koniaki, wiele rodzajów owocowych nalewek i znakomitych piw, butelkowanych i prosto z beczki.

Pod dostatkiem było szczególnie smacznych konserwowych wątróbek z dorsza, krabów w puszkach, kawioru i niesłychanie tanich ostryg. Dostępne były również owoce z republik kaukaskich i Krymu. A więc arbuzy, melony, przeróżne śliwki, jabłka, gruszki, winogrona, pomarańcze, cytryny. Pełno wszelkiego rodzaju gotowych wypieków, ciast i ciastek, oraz wiele rodzajów odeskiej chałwy. Ta ostatnia za drobne kopiejki.

Nawiasem mówiąc, kiedyś mnie zawiadomiono, że w kwiaciarni na placu Trzech Krzyży róg Wilczej czeka na moje nazwisko paczka z Moskwy. Kto ją tam dostarczył, Jurek nie pamiętał. Wydawało mu się, że może Wiktor Woroszylski albo Adam Kruczkowski (syn Leona), przewodniczący Stowarzyszenia Studentów Polskich w ZSRR. Ja bym stawiał na uczynnego Andrzeja Brzezińskiego. Paczka ważyła prawie dwadzieścia kilo. W środku znajdowały się wiktuały wymienione wyżej, kilka butelek wspaniałego wina i parę renomowanych koniaków. Z kartki dowiedziałem się, że paczka jest do podziału z Hanią, jego żoną, która wówczas grała w Teatrze Polskim w Gdańsku pod kierownictwem Krystyny Skuszanki.

Ale to dygresja. Wracam do warunków, w jakich Jurek funkcjonował.

Higiena. Żeby się porządnie umyć, trzeba było wędrować przez tory kolejowe (Trifonowka znajdowała się w bezpośrednim sąsiedztwie Riżskowo Wokzała) do najbliższej bani, dość prymitywnej. (O bardziej okazałej wspomnę przy okazji opowiadania o Jerzym Grotowskim). Żywienie odbywało się w stołówce Instytutu w zakresie obiadów, natomiast śniadania i kolacje studenci sobie sami przygotowywali z uzyskanych zakupów. W pokojach wolno było mieć elektryczne kuchenki, które czasami jednak były przyczyną lokalnych pożarów. Lodówek z początku nie było, wiktuały przechowywało się między oknami, co przy siarczystych mrozach spełniało rolę zamrażarki. Pod koniec jednak Jurka studiów, czyli w latach 1955–1957 pojawiły się na korytarzach lodówki. Ale był z tym problem, gdyż niektórzy studenci podkradali sobie bardziej atrakcyjne produkty.

Zaczęły się studia. Gorczakow wziął Jurka pod swoje skrzydła i był jego głównym naukowym patronem. Zbliżenie następowało w miarę szybko i ustabilizowało się na wzajemnym zaufaniu, o którym będzie jeszcze mowa.

Dla Jurka problemem było jednak przystosowanie się do charakteru studiów i do ogromu miasta. Gdy studiował w szkole aktorskiej w Krakowie, uczelni niedużej, prowadzonej jeszcze przez przedwojennych pedagogów, obowiązywał oczywiście rytm ćwiczeń i egzaminów, zalecane było słuchanie wykładów, ale wielu kolegów, zarywając „imprezowo” noce, nie zjawiało się na wykładach o wczesnych godzinach. I z tego tytułu nie spotykały jakieś szczególne przykrości. W przypadku studiów moskiewskich obowiązywała surowa dyscyplina, zwłaszcza na pierwszym i drugim roku, i niepojawienie się na zajęciach mogło się skończyć wydaleniem ze studiów. Później jednak Jurek miał w znacznej mierze indywidualny tok zajęć, wynikający z rozeznania profesora Gorczakowa, który w swoim zakresie był władny ustalić dla niego osobne obowiązki, z zachowaniem względnej samodzielności.

Najważniejszym wydarzeniem jesieni 1952 roku był udział studentów GITIS-u w obchodach rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej. Studenci wszystkich wyższych uczelni moskiewskich, w tym również naturalnie GITIS-u, brali udział w ustalonym według pewnej kolejności przemarszu przed mauzoleum Lenina. Wtedy Jurek po raz pierwszy i ostatni zobaczył żywego generalissimusa Stalina, w otoczeniu członków Biura Politycznego według aktualnej ich pozycji, a więc: Malenkowa, Berii, Mołotowa, Kaganowicza, Bułganina, Mikojana itd. Studenci rodzimi, czyli obywatele Związku Radzieckiego, doskonale wiedzieli, jak się należy zachowywać, w czasie przemarszu mijając trybunę z towarzyszem Stalinem. Ze szczerym entuzjazmem pozdrawiali go, wykrzykując na przemian: „Chwała towarzyszowi Stalinowi, chwała Związkowi Radzieckiemu, niech żyje Wielka Socjalistyczna Rewolucja!”.

Pół roku później Jurek wraz z innymi studentami GITIS-u przechodził w żałobnej ciszy przed wystawioną w Domu Związków Zawodowych otwartą trumną zmarłego „Wodza miłujących pokój mas pracujących całego świata”.

Przypuszczam, że Jurek był poruszony widokiem Stalina, zarówno żywego, jak i martwego, bo nie znał jeszcze wtedy prawdziwej historii Rosji Sowieckiej, wszak to były jego pierwsze miesiące pobytu w Moskwie.
 

cdn.