4/2014
Zakaz Fotografowania: Martwy punkt

Zuzanna Waś

Zakaz Fotografowania: Martwy punkt

Droga jest prosta i nie wiem, gdzie prowadzi. Nie widzę drzew. Nawet kłębiastych krzewów oprószonych smolistym kurzem. Żadnych bluszczy w parowach, spłowiałych traw, piszczałek, ostrych, kaleczących usta. Zapadlisk, z których paruje deszcz, wznosząc się jak smugi dymu zapowiadające domowe kominy. Nie ma ludzi handlujących grzybami, zbieraczy jagód, jarzyn, żadnych dzieci rachujących samochody. Nawet noc nie wstępuje, ciągle jest ten dzień, co nie chce się skończyć. Jeden dzień pomnożony, jaskrawo jasny, mrużący oczy, ściskający uda, odparzający pięty, naciskający krtań do krzyku.

Kierowca uchyla okno. Mój zapach ulatuje. Mogę się myć, perfumować, a i tak czuć mnie będzie tą, co zamieniła nylony na przeciwzakrzepowe rajstopy, majteczki na luźne figi, podpaski na senior-pieluchy, obcasy na półbuty Scholla, zęby na perełki wciśnięte pomiędzy odleżynę a dziąsło.

Kiedy to się stało, nie wiem. Nie pamiętam tej przemiany, jakby to się stało w śnie, w stanie onirycznego koszmaru, z którego nie mogę się wydostać.

Kierowca zaczyna opowiadać o martwym punkcie, którego nie widać w żadnym lusterku. Jego zapach opiera się przeciągowi. Czuję go. Oddycham nim jak powietrzem. Pachnie jak mężczyzna po zmyciu nasienia. Baczki ma równo przystrzyżone, w brwiach kolczyki, na głowie czub, śliski, ze sklejonych lakierem włosów.

Roztargniony sennie patrzy przed siebie. Nie jest ciekawy drogi, bo ona tego nie wymaga. Przypomina smolistą maź. Więzi nas, niesie, gdzie chce, nie rozwidla się, nie uchodzi na bok, nie podnosi i nie opada, nie zaskakuje ani uskokami podłoża, ani kamieniami na środku, nie zna przejechanych zwierząt, wyrzuconych torebek i petów.

Odwracam głowę, wolę obserwować żylaste męskie dłonie. Nie ściskają kierownicy, pozbawione czujności, spoczywają na niej zaczepione kciukami. Nagle chcę poznać nacisk jego palców, pocieranie opuszek. Nigdy nie pisałam o męskich ciałach, nagle mam ochotę napisać o sile tego nadgarstka, włosach na przedramionach, szorstkich, gęstych.

Dojechaliśmy.

Komitet powitalny wprowadza mnie do teatru. Siadam na środku sceny na twardym krześle i zanim jeszcze rozejrzę się za wodą, już mi ją podają.

Krytycy bardzo długo mówią o kimś, kogo biorą za mnie. Autorka sztuk. Podglądaczka istnienia. Doskonała w anatomii przedmiotów. Sekcji rzeczy. Odgrzebywaniu istnień. Dmucha w popiół. Wychwytuje fragment. Ukryty zarys. Nieważny detal. Schowany szczegół. Nieśmiały ślad. Zatartą poszlakę. Zapomniany trop.

Słucham, że moja fraza nie lęka się mechanizmów. Rozpoznaje tryby. Błahe związki. Tajemne pokrewieństwa. Budowę ścięgna. Chłód otoczaka. Kosmatą łapę pająka. Nic nie pomija. Utrwala jak żywica powalana morzem. Maca maszyny. Pełza w labirynt. Napina tętnice. Kruszy porowaty atom. Patroluje zamarłe światło. Igra z pakułami moszczącymi owoce w skrzyniach. Śledzi czas na wypiętych brzuchach dziewczyn. Mszyce na pelargonii. Mokre kloce po wyrębie. Zająca na śniegu w kapocie z juchy. Obrazek ze świętą Tereską porzucony w nawie. Fartuch ogrodnika ciężki od spękanych ulęgałek. Zmarznięte ucho ulicznego kundla. Ogląda zagładę cynowej misy. Posiada dar rozpoznania. Pojmuje mechanikę znikania. Intruz. Spocona akuszerka. Stróżujący anioł. Niewierny kronikarz. Uzbrojony zegarmistrz. Lubieżne szkiełko. Lateks na serce. Ochronny okular.

Ktoś z widowni pyta, czy naprawdę widziałam ten osuwający się dom. Kobietę przygniecioną jesionem. Wpół łamiący się most. Ślepe kocięta topione pospiesznie w deszczówce, by zdążyć, nim dzieci wrócą ze szkoły.

Kwilę skromnie i brzydko. Męczę się składaniem słów rozmiękczonym głosem. Odwykłam od mówienia, wszystko zastąpiło pisanie.

Kiedy wychodzę z teatru, kierowca pomaga mi usiąść obok siebie. Zapina mi pasy, czuję zapach papierosów. Ruszamy w milczeniu. Brak rozmowy pomaga mi fantazjować, jak on się dla mnie rozbiera, szybko i niecierpliwie. Myślę, że się uśmiecham. Natychmiast chcę się taką zobaczyć. Wiercę się, wychylam, szukam tego punktu, gdzie mogłabym się złapać w bocznym lusterku.

Już jestem, widzę się. Lepkie oczy rozsadzają nabrzmiałą twarz. Cera sfermentowana. Zamiast włosów – upierzenie. I to spojrzenie, wieczne, dumne. Pozbawione strachu i płci, bez pociechy. Wyglądam jak demiurg świadkujący zagładzie świata. Z widocznym trudem sięgam do kieszeni po kawałek chleba przemyconego z bankietu na moją cześć.