5/2014
Jacek Kopciński

Zuzanna Waś

Widok z Koziej: Hajs

Zapowiadało się na nudną premierę tej zramolałej Operetki, ale Bóg ustrzegł i przeżyliśmy cudowny wieczór pełen niespodzianek.

W drzwiach przywitał nas uśmiechnięty Dyrektor, szczęśliwy, bo gra w tym przedstawieniu, i na luzie, bo dopiero pod koniec. Pięknie, pomyślałem, wreszcie ktoś zdekonstruował Gombrowicza i w roli Albertynki zobaczę faceta. Na sali druga niespodzianka, bo we wszystkich rzędach ktoś ułożył kartki z nazwą stacji benzynowej. To świat wielkich korporacji zadbał o swoich pracowników i zajął im miejsce w świecie sztuki. Zadowolony z darmowego zaproszenia, usiadłem na samiutkiej górze, skąd bez skrępowania mogłem obserwować publiczność, a wśród niej znajomego Recenzenta. Najpierw spoczął on w drugim rzędzie, tuż obok znanego Polityka i rozpoznawalnego Przedsiębiorcy, ale po chwili wstał i przeniósł się do piątego, gdzie spędził chwilkę, a następnie przeskoczył aż do jedenastego i w końcu usiadł obok mnie. Sala wypełniła się, a widowisko rozpoczęło.

Pyszne i bezkompromisowe, bo w feerii dźwięków, świateł i kabaretowych kupletów odęty Gombrowicz karlał i znikał, a razem z nim cała ta drętwa i niezrozumiała metafizyka Operetki. Zagrał na nosie Gombrowiczowi Reżyser, oj zagrał… Gdy tamten szydził z „boskiego idiotyzmu” tradycyjnej operetki, ten w czysty idiotyzm obrócił awangardowe dzieło mistrza, ku radości zdziwionych zrazu widzów. Kiedy pod koniec pierwszego aktu na scenę wybiegł sam Dyrektor, publiczność już szalała, a mój żal za męską Albertynką w sekundę znikł. Oto w kowbojskim kapeluszu, płaszczu ze skunksa i z nagim torsem galopował przed nami Hufnagiel, jakiego świat nie widział i długo nie zobaczy, jeśli nadal będziemy się upierać przy szkolnych interpretacjach Gombra. Jakaż to była ekspresja, jaka reżyseria! Gdy pędzący kowboj krzyczał coś o wietrze historii, nad głowami zrywała się prawdziwa wichura, gdy przepowiadał uderzenie gromu, wznosił ramię, a pioruny trzaskały, aż się basen trząsł.

A ile grozy było przy tym, a zarazem ile śmiechu, który wybuchał na widowni i wracał na scenę, chętnie podejmowany przez Aktorów. Spektakl toczył się wartko, bo tekst roześmianym artystom nie przeszkadzał i gdy trzeba, podawali go szybko, nowocześnie, jak w reklamach lekarstw, a czasem po prostu omijali i galopowali dalej, wprost ku oklaskom i podziękowaniom, które okazały się równie magiczne. Gdy Dyrektor głosem konferansjera gali bokserskiej krzyknął „hajs”, na scenie pojawili się Sponsorzy i zaczęli zdejmować koszule od Lagerfelda, ukazując zarośnięte klaty. Tak spełnił się sen Gombrowicza. Tylko raczej chudy Sponsor Numer Jeden nie chciał się ruszyć, ale Reżyser rzucił się po niego przez morze krzeseł, wyprowadził z niewoli nieśmiałości i niemal ukląkł przed nim na tej ziemi obiecanej prywatnego teatru. Błogosławił im znany Ksiądz, który także wybiegł na scenę, choć się nie rozebrał.

Tak, na oczach miłościwej władzy i wśród radosnych okrzyków poddanych, dokonało się przymierze kultury i biznesu, o którym marzymy.

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.