Konfrontacje postteatralne
Długa, rozciągnięta w czasie dwunastu dni, XIX edycja lubelskich Konfrontacji Teatralnych prowokowała do zasadniczych pytań o sztukę krytyczną.

fot. Maciej Rukasz / Centrum Kultury w Lublinie
„Jesteśmy przekonani, że nie wolno nam ograniczać roli festiwalu do kolejnego przeglądu, hitowej playlisty – można było przeczytać w folderze. – Nie ma na to przestrzeni, czasu, pieniędzy. Festiwal musi pełnić rolę kulturotwórczą, może i powinien stymulować przepływ idei, doświadczeń, odkrywać nowe czy przybliżać mniej znane zjawiska, tworzyć przestrzeń realnego dialogu i ożywionej dyskusji”. Wszystko to w czasie festiwalu jakoś się pojawiło – były dyskusje, dialog pokoleń, artystycznych postaw z różnych stron świata, tyle że przede wszystkim w gronie przekonanych, akceptujących treści i formy pokazywane na scenie. Tych, którzy do teatru chodzą od święta (przypomnijmy, że słowo „festiwal” pochodzi od łacińskiego „festivus” – „radosny, wesoły, świąteczny”), a którzy mają często odmienne gusta i poglądy, widywało się sporadycznie. Było więc swojsko, sympatycznie i niestety przez większość wieczorów przewidywalnie, choć zdarzyło się również kilka przyjemnych niespodzianek.
I może od nich warto zacząć. Pierwszą z nich był spektakl (a raczej performans) brytyjsko-niemieckiej grupy Gob Squad inspirowany filmem Kitchen Andy’ego Warhola z 1965 roku. Aktorzy (performerzy) inscenizują sytuację znaną z filmu, cofają się w lata sześćdziesiąte, robią to jednak pod swoimi imionami – od początku nie budują iluzji, są na scenie sobą, wchodzą w „role” z filmu (a w zasadzie z filmów – bo obok Kuchni nawiązują również do obrazów Sleep i Screen Test). Podobnie jak u Warhola nie robią nic szczególnego – rozmawiają, jedzą, piją, bawią się – wszystko to, zgodnie z poetyką grupy, z dużą dozą improwizacji. Bywa zabawnie, ale ciekawie robi się dopiero wtedy, gdy zaczynają zapraszać widzów do udziału w spektaklu. Przy czym ten dość często stosowany zabieg tu jest uzasadniany tym, że aktorzy-postaci szukają zmienników – nowych, lepszych samych siebie. Wchodzą w intymny kontakt z przypadkowo wyłonionymi spośród widzów osobami, przełamują bariery (jedna z aktorek namawia swoją „dublerkę” na pocałunek). Zaskakuje to, że widzowie wciągnięci w grę tworzą postaci, zaczynają istnieć na scenie na tych samych zasadach, co wcześniej członkowie Gob Squad – pomimo zamiany ról spektakl trwa bowiem dalej w najlepsze.
Gob Squad’s Kitchen oglądało się z przyjemnością – bezpretensjonalne improwizacje, subtelna kpina ze stereotypowego sposobu naszego współczesnego spojrzenia na kontrkulturę lat sześćdziesiątych, sprawiały, że dwie godziny spędzone na widowni nie dłużyły się zbytnio. Jednak po wyjściu trudno było opędzić się od myśli, że oto unaoczniono nam to, jak krucha i niepewna jest nasza tożsamość, że zdanie wypowiedziane przez Edie Sedgwick (aktorkę występującą w Kitchen Warhola): „Moja rola to też moje życie – tylko nie do końca wiem, jaka jest moja rola w tym filmie”, można odczytać jako świadectwo nie tylko artystycznych poszukiwań, ale i pogubienia współczesnego człowieka.
Drugą niespodzianką i zdecydowanie najciekawszą propozycją lubelskich Konfrontacji był spektakl Testament niemieckiego kolektywu She She Pop. Projekt ten oparty został na Królu Learze Szekspira, a jego wyjątkowość polegała na zaproszeniu do udziału w nim przez członków grupy z Giesen własnych ojców. Fabuła dramatu stała się tu pretekstem do nawiązania ponadpokoleniowego dialogu. Trójka ojców wchodzi w rolę Leara – na czas przedstawienia oddając władzę nad sobą swoim córkom i synowi – biorą udział w zaproponowanej przez nich grze. Jednocześnie dostają możliwość wypowiedzenia się, nawiązania głębszego kontaktu z dorosłymi, czterdziestoparoletnimi dziećmi, których życie i zainteresowania były dla nich obce i miało zrozumiałe. A przy okazji zatańczą, zaśpiewają, posłuchają ulubionych melodii z młodości.
W spektaklu pojawia się kilka szczególnie ujmujących momentów. Jak na przykład monolog jednego z ojców, w którym mówi o swoim wstydzie. Poprzedza on scenę poniżenia Leara – tu odegraną jako obnażenie ojców do samej bielizny. W tym momencie widz, przyzwyczajony do rozmaitych cielesnych ekscesów w teatrze, dostaje możliwość odświeżenia swojego spojrzenia na tego typu zabiegi, coś w rodzaju szansy odzyskania dawnej niewinności, a jednocześnie docenienia odwagi siedemdziesięcioparoletniego emeryta, zrozumienia prawdziwej wagi jego gestu. Podobnie mocne wrażenie robią sceny pojednań – intymnych spotkań ojców i dzieci przy ulubionej muzyce tych pierwszych, wzajemne wybaczenie sobie win i wyznanie miłości.
W tym w sumie prostym i opartym na zasadniczych, wspólnych dla wszystkich emocjach spektaklu uderzające było zestawienie tego, co mają do powiedzenia dzieci, z tym, co mówili ojcowie. Ci ostatni chcieli podzielić się tym, czego w życiu doświadczyli, byli szczerzy i otwarci, a to, co mówili, miało swoją wagę. Pomimo popełnionych w życiu błędów (a może dzięki nim) w ich słowach pobrzmiewała jakaś mądrość. Z kolei w kwestiach córek i syna było dużo zgrywy, żartu, przyziemnych zmartwień o to, jak zapewnić sędziwym rodzicom opiekę. Czterdziestoparolatkowie przy swoich ojcach wydali się zaskakująco trywialni i egocentryczni.
Ciekawe, że zarówno Gob Squad’s Kitchen, jak i Testament – wpisujące się w założenia teatru postdramatycznego, oscylujące pomiędzy teatrem a performance art – ani przez chwilę nie robiły wrażenia niedopracowanych czy zanadto rozciągniętych w czasie.
Miało się podczas nich wrażenie, że stale się tu myśli o widzu, dba się o to, by go nie zanudzić, sięgając w razie potrzeby po piosenkę czy nawet kabaretowy gag. Twórcy pokazywali dobrze zrobione, przemyślane widowiska, rozumiejąc, że żadne teorie nie mogą usprawiedliwiać hochsztaplerki i nudy w teatrze.
Szkoda, że takiego myślenia zabrakło na przykład Ludomirowi Franczakowi, który uraczył widzów Konfrontacji przydługim performansem Odzyskane, traktującym o niemieckich mieszkańcach Słupska. Czytane z offu i wyświetlane opowieści raziły naiwnością, a przedłużająca się w nieskończoność scena koncertu „grającej huby” i drewnianych ptaszków najpierw śmieszyła, później nudziła, a na koniec zirytowała. Podobnie jak „odkrycie” przez performera niemieckich nazw na studzienkach kanalizacyjnych czy zdziwienie, że ktoś zniszczył wystawę ze zdjęciami Niemców przesiedlonych po drugiej wojnie światowej, umieszczoną na peronie dworca w Gdyni…
Trochę mądrzej widzów nudził filadelfijski Pig Iron Theatre Company w spektaklu Zero Cost House, w którym przy pomocy książki Walden Henry’ego Thoreau amerykańscy aktorzy próbowali opowiedzieć o świecie po katastrofie w Fukushimie. Podobnie odległy z perspektywy lubelskiego widza temat podejmował pokaz filmu Jerusalem grupy Berlin o konflikcie izraelsko-palestyńskim, okraszony muzyką graną na żywo. Z kolei palący problem kryzysu demokracji próbował rozwiązać Christophe Meierhans w wykładzie Some use for your broken clay pots, który okazał się spektaklem prezentującym nowy system rządów oparty na czymś w rodzaju wyborczego Facebooka. Aktor żarliwie tłumaczący i polemizujący z krytycznymi opiniami oraz wątpliwościami widowni sugerował, że można zastąpić system wyborów skomplikowanymi zasadami „dyskwalifikowania” niechcianych polityków i urzędników. Ta sytuacja to rzeczywiście dobra metafora stanu naszej cywilizacji. Słuchałem tego wszystkiego jako teatralny widz, świadomy, że mam do czynienia ze zorganizowaną fikcją, a nie realną próbą reformy systemu społeczno-politycznego. Jak pisał swego czasu Giorgio Agamben: „Nasze czasy nie są nowe, są najnowsze, czyli ostatnie i larwalne. Zaprojektowano je jako posthistoryczne i postnowoczesne, nie podejrzewając, że oznacza to siłą rzeczy życie pośmiertne i widmowe […], podporządkowane liturgii narzucającej bezlitośnie właściwe zachowania”.
Tegoroczne Konfrontacje uświadomiły, w jak głębokiej niszy znalazł się (przynajmniej w Lublinie) teatr i pokrewne mu sztuki widowiskowe, mające ambicje być tzw. sztuką krytyczną. Zaproponowane przez kuratorów tematy: kolektywy artystyczne, Rumunia i tożsamość społeczna, polityczna, kulturowa i seksualna, przyciągnęły tylko najwierniejszych widzów. Zapomniano, że bez względu na formę – czy będzie to tradycyjne przedstawienie, czy performans – spektakl obejdzie i zainteresuje widzów jedynie wtedy, gdy dotknie ich spraw, jak zrobił to chociażby Testament She She Pop. Problemy rozdyskutowanych elit sytego i zadowolonego Zachodu, nierozwiązywalny konflikt izraelsko-palestyński czy rozliczanie się Rumunów z własną przeszłością i tradycją mają niewielką szansę poruszyć widzów Lublina. Miasta, które musi zdefiniować się na nowo, gdzie największymi pracodawcami są uczelnie, szpitale i urzędy, skąd młodzi ludzie po studiach masowo wyjeżdżają, bo „życie jest gdzie indziej”.
I jeszcze jedna rzecz. Zdarzały się podczas tegorocznej edycji spektakle, po których zastanawiałem się, co mógłby o nich pomyśleć ktoś, kto wydał na ich obejrzenie dwadzieścia lub trzydzieści złotych, a w zamian dostał na przykład dwudziestominutowy „żarcik”, w ramach którego zachęcano do potańczenia sobie i performowania historii rumuńskiego tańca, czy wspomniany już wykład o rządzeniu państwem przy pomocy „lajków”. Może to mało wzniosłe, ale warto sobie od czasu do czasu takie pytanie zadać. Jeśli bowiem teatr stanie się sztuką tylko dla tych, którzy chodzą do niego gratis, to przestrzeń widowni i sceny, gdzie kiedyś zaczynały się powstania i rewolucje, stanie się wyłącznie miejscem pustych rytuałów i nawet najszlachetniejsze hasła sztuki krytycznej tego nie zmienią.
XIX Konfrontacje Teatralne
Lublin, 8–19 października 2014