
fot. Kinga Karpati
Ten obraz jest fałszywy
Mam pecha. Ilekroć uda mi się wstrzelić w audycję radiowej Dwójki zrealizowaną z okazji 250. rocznicy powstania w Polsce teatru publicznego, tylekroć trafiam na Macieja Nowaka, który walczy. Kto słuchał, ten wie, kto nie słuchał, nie zgadnie – Nowak walczy o teatr publiczny. Gdyby usłyszał go obcokrajowiec, pomyślałby, że teatr taki gwałtownie znika, wypierany przez komercyjną szmirę, i trzeba go bronić. Tak się składa, że od wielu miesięcy publikujemy na naszych łamach Mapę teatru publicznego, z której czarno na białym wynika, że dominującą rolę w Polsce pełnią sceny finansowane z naszych podatków i dostępne szerokiej publiczności, która łoży na nie także bezpośrednio, kupując w kasie bilety. Teatrów komercyjnych w Polsce jest bardzo mało, a ich istnienie w kilku większych miastach to wyjątek potwierdzający regułę. Nowak dobrze o tym wie, a jednak z uporem nam wmawia – ostatnio w rozmowie z Dariuszem Kosińskim 15 stycznia br. – że o kształcie teatru polskiego decydują Polonia Jandy i 6. piętro Żebrowskiego. Teatry te są bowiem reklamowane przez media, które wyrabiają w widzach zły gust, a „hegemon” (czyli władza) stawia je za wzór innym twórcom, twierdząc, że teatr może na siebie zarobić. Owszem, krytyka teatralna w mediach ma się gorzej niż krytyka kulinarna, jednak w tych audycjach telewizyjnych i radiowych, które informują o wydarzeniach teatralnych – choćby w prowadzonym przez Nowaka WOK-u – teatry publiczne są zauważane. Wiadomo, że publiczność bywa niekiedy zaskoczona ich linią artystyczną, ale twierdzić, że została popsuta przez sceny komercyjne, to raczej szukać alibi dla własnych niepowodzeń. Podobnie z władzą. Owszem, istnieje stała presja, by teatry przynosiły dochód, państwowe dotacje są natomiast zdecydowanie za małe, mimo to żaden teatr publiczny nie został jak dotąd zamknięty (impresaryjny Teatr Mały w Warszawie był sceną Teatru Narodowego). Na wszelki wypadek przypominam, że największe polskie sceny: Narodowy w Warszawie, Stary w Krakowie, Polski we Wrocławiu, Wybrzeże w Gdańsku oraz dziesiątki innych, nie są prywatne, a zdecydowana większość granych w nich sztuk nie ma charakteru „chałturki”. Myli się też były dyrektor IT, twierdząc, że w Polsce kurczy się przestrzeń dla teatru artystycznego. Przecież twórcy, których kojarzymy z takim teatrem, pracują z reguły na scenach publicznych, a niektórzy z nich, jak Augustynowicz, Warlikowski, Jarzyna, Klata, Fiedor, Łysak, Kruszczyński, Wodziński, są ich dyrektorami. To w teatrze publicznym możemy oglądać świetnych Zbójców Zadary czy arcydzielną Wycinkę Lupy, i znosić wielkie klapy – także awangardowe. Owszem, powtarzam, budżety teatrów powinny być większe, dyrektorzy profesjonalni, a repertuar ambitny. Jednak w obsesyjnie ponawianych oskarżeniach o niszczenie przez „hegemona” teatru publicznego wcale nie słyszę troski o poziom artystyczny polskich scen. Raczej próbę zmuszenia władz i publiczności do milczącej zgody na warunki dyktowane przez tych artystów, dla których pytanie o frekwencję i honorarium jest co najmniej obraźliwe.