6/2016

Rozpoznać małego widza

Najlepsi twórcy teatru dla dzieci to nie tylko sztukmistrze od scenicznych czarów, ale często także wnikliwi obserwatorzy zmieniającej się rzeczywistości, której doświadczają dziś najmłodsi. Niektórym spektaklom tegorocznych Małych WST można przyglądać się jak wyjątkom z raportu o kondycji współczesnego dziecka.

Obrazek ilustrujący tekst Rozpoznać małego widza

fot. Darek Dudziak

Te obserwacje i diagnozy uchwycić jest tym łatwiej, że bohaterami wielu przedstawień dla dzieci są… same dzieci. Zaproszeni na warszawski festiwal twórcy chętnie wysyłają swoich protagonistów w bardziej lub mniej odległe podróże (co pokazuje, że mimo silnej pozycji nowej dramaturgii wciąż panuje przywiązanie do toposów klasycznej literatury), próbują ukazywać ich codzienną rzeczywistość, świat wartości, osobowościowe przemiany, czy nawet metaforyzować dziecięcość jako kluczową część ludzkiej egzystencji. Nie chcą zwykle malować portretu dziecka przy pomocy dwóch farbek, dbają, m by ich bohaterowie mieli na swojej drodze realne przeszkody do pokonania, choć na ogół jednak dążą do happy endów. Niekoniecznie świadczy to o naiwności.

Choć podczas tegorocznych Małych WST dało się odczuć nieobecność spektakli poruszających trudne tematy, czy też oddających głos samym widzom, część prezentacji złożyła się na wart przemyślenia portret współczesnego dziecka. Dziecko wobec rodziny, dziecko wobec rówieśników i rodzeństwa, dziecko wobec szkoły, dziecko i jego kontakt z literaturą, a nawet… dziecięca podświadomość – to tylko niektóre wątki, które można wyodrębnić po obejrzeniu zaproszonych do Warszawy przedstawień.

Biegnąca z wilkami

Sugestywny portret dziecka namalowała Ewa Piotrowska, autorka najlepszej inscenizacji tegorocznych Małych WST. W swojej świetnej Księdze dżungli fabularne wątki prozy Josepha Rudyarda Kiplinga zderzyła z konstrukcją Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla, opowiadając jednocześnie dotkliwą i osadzoną współcześnie historię dziewczynki poszukującej prawdy o sobie. W przedstawieniu bielskiej Banialuki nie ma Mowgliego, ale Alicja, reprezentująca modelowe dziecko współczesnych pracowników korporacji. Jej dzień toczy się według restrykcyjnie zaplanowanego grafiku – rodzice mają dość pieniędzy, by zapełnić córce czas nadprogramowymi zajęciami, w imię troski o jej rozwój. Nie są jednak w stanie zapewnić jej ani chwili prawdziwej uwagi, sami żyją w świecie pozorów, cynizmu i niewrażliwości. Stan ducha bohaterów najlepiej zresztą wyrażają noszone przez nich płaskie, czarno-białe, przerastające ciała maski. To niezwykle przykry portret relacji rodzinnych. Ciekawe, ilu widzów rozpoznało na scenie swoją codzienność.

„Króliczą norą”, w którą ucieka Alicja przed tym przytłaczającym światem, jest… książka Kiplinga, której egzemplarz dostaje od znajomej rodziców. Bohaterka wpada w sam środek historii znanej z opowiadań o Mowglim: trafia przed oblicze wilczego bractwa, zmuszona przejść trudną do zrozumienia plemienną inicjację. Wewnętrzna konfrontacja Alicji jest pokazana w oszałamiającym rytmie dynamicznych choreografii i w zadziwiającej plastyczną śmiałością scenografii – to barwny, ale i pełen grozy świat rodem z „tropikalnego” cyklu obrazów Rousseau. Nieczęsto ogląda się spektakle, w których z takim smakiem i wyczuciem efektu zrealizowane są wszystkie obiekty: od masek wilków z kolorowymi dreadami, zwisającego z sufitu fosforyzującego węża, przez ogromnego, przerażającego tygrysa. Alicja, przy wtórze wilczego wycia i z czarnymi mazidłami na twarzy, powraca w finale do swego domu, by przypomnieć rodzicom o ich prawdziwej naturze (dowiadujemy się, że noszą nazwisko Wilczyńscy). Nie mogło tu dojść do lepszego happy endu niż zdjęcie przez nich wielkich masek i pokazanie swoich prawdziwych twarzy.

Czytelniku, wróć!

Spektakl Piotrowskiej można odczytywać jako ukrytą pochwałę czytelnictwa – w końcu to dzięki zanurzeniu się w książce Kiplinga jej bohaterka odkrywa swoją prawdziwą tożsamość i nawet odmienia spojrzenie rodziców na samych siebie. Warto się tu zastanowić, czy młody czytelnik ze swoimi pierwszymi „lekturami formującymi” może być dziś wyłącznie obiektem tęsknot starszego pokolenia. Podczas Małych WST nie tylko Alicja uciekała przed skomplikowaną rzeczywistością w świat literatury. Taki był też Palko ze spektaklu Białostockiego Teatru Lalek.

Ten bohater to z kolei mały odszczepieniec i marzyciel, który wszędzie chodzi sam, niespiesznie przygląda się światu i spędza wolny czas… czytając. Wielka wyobraźnia, którą rozwija dzięki temu zajęciu (pomysłowa sekwencja dosłownego zanurzenia w wyczytany w książce świat), nie ułatwia mu jednak codziennego funkcjonowania w świecie rówieśników, już w tak młodym wieku nastawionych na osiąganie mierzalnych sukcesów. Szczególnie w rewelacyjnej scenie lekcji wychowania fizycznego widać, jak od najmłodszych lat – choćby poprzez indolencję systemu edukacji – tworzy się relacje społeczne oparte na konkurencji i fetyszyzowaniu sukcesu. Sportu nie uprawia się dla przyjemności, zdrowia czy satysfakcji, ale po to, by udowodnić całemu światu, że jest się najlepszym. Niezdarny Palko, podobnie jak jego kolega z nadwagą, nie potrafiąc wykonać sprawnościowych ewolucji na wyciągniętym wysoko drążku, naturalnie zostaje wykluczony poza margines szkolnej społeczności.

Węgierska reżyserka Kata Csató dając swojemu bohaterowi stary tornister, wkładając mu w ręce książkę, nie zaś iPhone’a, wyeksponowała jego nieprzystawalność do dzisiejszych czasów. Takie też, nieco niedzisiejsze, ale zarazem szlachetne, jest całe przedstawienie. Proste w formach szmaciane laleczki animowane są przez aktorów z lekkością, ich ruchy są miękkie, niespieszne. Wiele w tym przedstawieniu rozwiązań bardzo klasycznych, takich jak choćby budowanie wrażenia perspektywy poprzez użycie laleczek o różnych rozmiarach. Finał, niezwykle mądry, pokazuje, że wrażliwość niekoniecznie musi przysporzyć nam sympatii całego świata, ale sprawi być może, że nasze relacje z ludźmi będą prawdziwsze i trwalsze. Palko słusznie postawił na swoim i nie dał się sprowokować szybszym od siebie rówieśnikom.

Gdzie jest ciało, kiedy śpi

Z ucieczek w nierealne, wyobrażone światy można jak widać wyciągnąć nieraz duże korzyści. Bohaterka spektaklu Noc bez księżyca to jeszcze inny przypadek. Nie chce iść spać, jak każe jej surowy ojciec, ponieważ pragnie – autorem przedstawienia jest choreograf, Maćko Prusak – tańczyć w rytm piosenek Michaela Jacksona. Udaje się więc pod osłoną nocy w taneczną odyseję, której stacje wyznaczają coraz to dziwniejsze… marzenia senne. Nie wiemy w końcu, czy bohaterka naprawdę ucieka z domu, czy też śni swoją nieprawdopodobną podróż. Ubrana w piżamę i żółtą czapeczkę, przygląda się z niedowierzaniem kolejnym sennym dziwom, granym przez świetny zespół Wrocławskiego Teatru Lalek, uruchomiony choreografią ucznia Henryka Tomaszewskiego.

Ten zagadkowy spektakl to – być może da się go w ten sposób odczytywać – monumentalna pochwała dziecięcego zdziwienia. Reżyser i zarazem choreograf wiele trudu poświęcił konstrukcji surrealnego świata snu dziewczynki, angażując wiele scenograficznych, kostiumowych czy świetlnych tricków rodem z filmów Davida Lyncha. Chcąc pokazać subiektywną perspektywę śniącego dziecka, mozolnie budując nastrój kolejnych scen, zdecydowanie zaniedbał jednak postać głównej bohaterki, której brakuje konturu, osobowości, celu podróży… W finale wraca do łóżka jak gdyby nigdy nic. Senna przygoda urywa się tak nagle, jak się zaczęła – mamy z niej dokładnie tyle, ile zdołaliśmy poczuć. Jedno jest pewne: podświadomość nie daje taryfy ulgowej nawet dzieciom. Zaś świat, który reżyser przedstawił na scenie, wzbudzał niepokój nawet wśród dorosłych widzów.

Wiele okazji do zdziwień zapewniły widzom festiwalu także trzy studentki z obecnie najstarszego rocznika białostockiej Akademii Teatralnej, swoją obecność zaznaczając na nie pierwszym już festiwalu teatru dla dzieci. Any-Body to brawurowy popis warsztatu animacji ciała: ubrane na czarno aktorki wtapiają się w tło kotary, eksponując wyłącznie nieodziane części ciała, które na naszych oczach przeistaczają się w żywe postaci – śpiewające, tańczące, potykające się, czy… objadające się cukierkami. Na pokaz składają się następujące po sobie kabaretowe „numery” w wykonaniu postaci stworzonych z ciał: ust, rąk, stóp, łokcia czy nawet – najbardziej brawurowa! – brzucha. Ten niezwykły i zarazem skromny show, zrealizowany wyłącznie siłą talentów i znakomitego warsztatu młodych aktorek, wygrywa swoją bezpretensjonalnością.

Błędni rycerze

Ciekawy duet stworzyły dwa festiwalowe spektakle: Baśń o dzielnym Radomirze według tekstu Marty Guśniowskiej przywieziony z radomskiego Teatru Powszechnego i Smoki według Maliny Prześlugi z rzeszowskiego Teatru Maska. Na ogół trudno uniknąć tych dwóch nazwisk podczas przeglądów teatru dla dzieci – teksty tych autorek są, nie bez powodu, rozchwytywane przez większość teatrów w Polsce. Sytuacja tegorocznych Małych WST jest o tyle ciekawa, że obie te propozycje to formalnie dopięte na ostatni guzik rycerskie opowieści.

Pierwsza – opowieść o porywczym poszukiwaczu przygód wystylizowanym na pokracznego superbohatera z powiewającą pelerynką, jeżdżącym na humorzastym koniu – pożycza wiele z arsenału środków formalnych i narracyjnych współczesnych animowanych baśni w stylu Shreka. To pełna błyskotliwych efektów, absurdalnych zwrotów akcji, brawurowych songów odyseja, której celem jest odnalezienie, uwolnienie i poślubienie rusałki… To właściwie wielka szkoda, że tak solidna teatralna robota nie posłużyła aktorom do poruszenia jakichś istotnych tematów, czy choćby nie pozwoliła zniuansować nieco postaci, które przez większość czasu są wyłącznie figurami mającymi – co prawda w absurdalnym duchu – zabawiać publiczność. Prawdziwe przesłanie spektaklu wyłania się dopiero w finale: okazuje się, że historia Radomira układa się w zgrabną anegdotę o micie założycielskim miasta Radom.

Znacznie ciekawiej pod względem treści wypadają rzeszowskie Smoki, które pierwotnie były dyplomem wrocławskiego Wydziału Lalkarskiego (wyjątkowo cieszy tendencja zapraszania na festiwale teatru dla dzieci prac studentów wydziałów lalkowych, wobec ich wieloletniej i niezrozumiałej nieobecności podczas łódzkiego Festiwalu Szkół Teatralnych). Tu forma także pracuje jak w zegarku, choć estetyka spektaklu przywołuje raczej gotycki pop filmów Tima Burtona. Twórcy Smoków proponują mocny temat, który dla młodych ludzi jest z pewnością dotkliwy już od momentu budowania pierwszych relacji społecznych. Obcość i lęk przed nieznanym, jedne z najważniejszych wątków w sztukach Prześlugi, pokazane są w tym spektaklu poprzez absurdalne odwrócenie: świat ludzi i świat smoków funkcjonują w nim równolegle – okazuje się, że nie tylko ludzie boją się mitycznych bestii, ale także dorosłe smoki straszą swoje dzieci… ludźmi. Wrogo nastawieni wobec siebie bohaterowie są zmuszeni wyjść poza swoje fobie i uprzedzenia, by, pomimo różnic, znaleźć porozumienie i przestrzeń dla spotkania.

Pochwała wzajemności

Mniej oczywistymi tematami dla młodych widzów są z pewnością starość i śmierć. Najczęściej wypychamy je poza margines naszych codziennych refleksji, rozmawiamy o nich rzadko, zwłaszcza z dziećmi. Jak pisała Marzenna Wiśniewska w świetnym szkicu „Zrozumiesz, jak dorośniesz” („Teatr” nr 3/2016), dzieje się tak, ponieważ odruchowo nie chcemy „burzyć ich idyllicznego odczuwania życia”. Na przekór temu teatr dla dzieci coraz częściej otwiera się na tabu odejścia, próbuje za pomocą przedstawień podejmować z widzami rozmowę na tematy starości, choroby czy śmierci właśnie. Mieliśmy w ostatnich sezonach kilka bardzo udanych i odważnych prób takich rozmów w teatrze – podejmowali je z sukcesem choćby Justyna Sobczyk, Konrad Dworakowski czy Marta Guśniowska. W tym roku selekcjonerzy festiwalu docenili obecność tego zjawiska jednym tylko, dość nieoczywistym spektaklem.

Pan Bam i Ptak Agrafka z kieleckiego Kubusia to stylizowana na pantomimiczną klaunadę opowieść o samotnym starcu, odnajdującym przyjaźń, gdy pewnego dnia do jego mieszkania wlatuje… ptak. Kieleccy artyści z czułością ukazują proces wspólnego oswajania się dwojga bohaterów i rozkwitu ich przyjaźni, tworząc skromną pochwałę wzajemności. Kiedy gubią się w jarmarcznym zgiełku, w utrzymanej w slapstickowej stylistyce scenie przechodzą przez kolejne drzwi, mijają się o włos, wzmagając jednocześnie poczucie nieuchwytności i bezpowrotnej utraty kogoś bliskiego. Ostatni obraz spektaklu, nostalgiczny i poetycki, przywołuje skojarzenia eschatologiczne: obserwujemy Ptaka Agrafkę i Pana Bama lecących wspólnie w oddali, ku górze. „Czy Pan Bam naprawdę nauczył się latać?” – po spektaklu takie pytanie stawia twórcom jeden z małych widzów.

Dobrze, że publiczność mogła po wszystkich prezentacjach zadawać artystom pytania. Widać, że twórcy teatru dla dzieci usiłują poznać swojego widza. Część z nich robi to poprzez wnikliwy rysunek społeczny, pokazujący pewien stan wiedzy o współczesnym dziecku, inni zaś – traktując samo zdarzenie teatralne jako swoisty teren badań. Są artyści, którzy aktywnie włączają widzów w spektakl, proponują bardziej bezpośrednie spotkanie, czy wręcz chcą, by dzieci, w ramach przebiegu przedstawienia, zabierały głos w różnych sprawach. Takiej otwartej formuły teatralnej na Małych WST brakuje, choć częściowo pojawiła się ona w ostatnim wydarzeniu – przedstawieniu dla najnajów Łazienkowy plac zabaw. Podstawowym tematem znów stała się wzajemność: dwójka aktorów ubranych na biało gra małe rodzeństwo, które w niewielkiej łazience odbywa poranną toaletę i spędza wspólny czas na zabawie. Jedyne słowo, które pada w spektaklu, to pytanie o chęć wspólnego działania: „razem?”. Na koniec pada ono w stronę widowni, gdy aktorzy zapraszają małych widzów do wspólnej zabawy. Dobrze, że to pytanie zabrzmiało na sam koniec festiwalu. Może wyznaczy ono kierunek wyborów kuratorskich w przyszłorocznej edycji.

 

Małe Warszawskie Spotkania Teatralne
14–24 kwietnia 2016

krytyk teatralny, redaktor „Teatru” w latach 2012-2024.