7/2016

Doktor Stockmann i rozmawiacze

Kryzys demokracji, dzisiejsze oblicze kapitalizmu, ideowe fundamenty cywilizacji zachodniej – to tematy, do których nawiązuje Thomas Ostermeier w inscenizacji Wroga ludu.

Obrazek ilustrujący tekst Doktor Stockmann i rozmawiacze

fot. Arno Declair

W inscenizacji Wroga ludu Henryka Ibsena zrealizowanej w berlińskiej Schaubühne Thomas Ostermeier idzie drogą uwspółcześnienia tekstu, od którego premiery teatralnej minęło grubo ponad sto lat, oraz uczynienia z niego platformy dyskusji o palących problemach współczesnego świata – kryzysie demokracji, kapitalizmu, a nawet więcej: ideowych fundamentów cywilizacji zachodniej. Niemiecki reżyser nie wprowadza właściwie głębszych zmian do tekstu Ibsena. Najistotniejsza ingerencja, która ustala horyzont problemowy spektaklu, to wprowadzenie fragmentów głośnego lewackiego manifestu z 2007 roku L’Insurrection qui vient (Nadchodzące powstanie), którego twórcy – nieujawnieni z imienia i nazwiska członkowie Niewidzialnego Komitetu – przeprowadzają krytyczną analizę porządku świata. „Z jakiegokolwiek punktu widzenia się nie spojrzy, teraźniejszość nie daje nam żadnego wyjścia” – brzmi pierwsze zdanie manifestu. W swoim spektaklu Ostermeier sięga jednak po inny fragment, który wyświetla na przesłaniającym wnętrze sceny ekranie (przekład według wersji angielskiej):

I AM WHAT I AM. To ostatnia oferta marketingowa dla świata, ostatni etap w rozwoju reklamy, dużo więcej niż wszystkie wezwania do bycia innym, bycia sobą i picia Pepsi. Całe dekady konceptów, aby dostać się tu, gdzie jesteśmy, dotrzeć do czystej tautologii. Ja = Ja. On biegnie po ruchomej bieżni przed lustrem w swojej siłowni. Ona wraca z pracy za kierownicą swojego [Mercedesa] Smarta. Czy się spotkają?

I AM WHAT I AM. Moje ciało należy do mnie. Ja jestem mną, ty jesteś tobą i coś jest nie tak. Masowa personalizacja. Indywidualizacja wszelkich stanów – życia, pracy i nieszczęścia. Rozprzestrzeniona schizofrenia, szalejąca depresja. Atomizacja na drobne, paranoiczne cząsteczki. Narastająca histeryczność kontaktów. Im bardziej chcę być mną, tym bardziej czuję pustkę. Im bardziej wyrażam siebie, tym bardziej jestem wyczerpany. Im bardziej gonię za samym sobą, tym bardziej jestem zmęczony. Chwytamy się samych siebie kurczowo jak upragnionego tytułu zawodowego. Staliśmy się naszymi własnymi przedstawicielami w tym osobliwym handlu, gwarantami personalizacji, którą odczuwamy w końcu bardziej jako amputację. Ubezpieczamy samych siebie, z mniej lub bardziej ukrywaną nieporadnością, aż do bankructwa.

Tym sposobem widz znajduje się od samego początku w epicentrum problemów zachodniej cywilizacji. Jednostka staje przeciw (całemu) społeczeństwu. Nie czyni tego jednak z własnej woli. Tak jak u Ibsena, to system wymusza na jednostce rebelię. To system produkuje rebeliantów.

Najpierw jednak oczom widza ukazuje się znakomita scenografia Jana Pappelbauma. Byłaby hiperrealistycznym odzwierciedleniem wnętrza domu doktora Stockmanna, gdyby nie szkicowane kredą linie perspektywy zbieżnej, a także kredowe rysunki innych niż salon pomieszczeń, na przykład pokoju dziecka, oraz napisy określające miejsca. Współczesny lekarz uzdrowiskowy (w tej roli Christoph Gawenda) toczy spokojne mieszczańskie życie z żoną (Eva Meckbach) i dzieckiem, których głośne oznaki niezadowolenia stanowią jedyną niedogodność w codziennej rutynie. W aktorstwie triumfuje na całej linii realizm psychologiczny. Pewne urozmaicenie, nie bez znaczenia dla wymowy spektaklu, stanowi uczynienie z domu Stockmannów gniazda rockowych muzyków amatorów. Sceny rozmów, które w przeciwnym razie przerodziłyby się w nieznośny Sprechtheater, przerywane są jam sessions, a może raczej próbami zespołu złożonego z pary gospodarzy i odwiedzających ich znajomych. Katarzyna wydobywa dźwięki z maszyny perkusyjnej, Hovstad (Andreas Schröders) – elektroniczne brzmienia z laptopa, Billing (Moritz Gottwald) gra na gitarze, a Thomas jako frontman staje przy mikrofonie. W jednej ze scen rozbrzmiewa przebój Davida Bowiego Changes. Ostermeier nie tylko umiejętnie tworzy nastrój w domowym bastionie Stockmanna, w którym powoli narastają nuty jego rockowego buntu, ale równie zręcznie portretuje „komunę” (byłych? obecnych?) rockmanów, której symbolem są zmierzwione włosy doktora Stockmanna i skórzane spodnie jego żony. Coś tam sobie podśpiewują o zmianach, myśliciele i rozmawiacze. Zwykli mieszczanie wchłonięci przez lokalny system powiązań.

Jednak, jak wiemy, temperatura dyskusji musi wzrosnąć. Sceny w redakcji lokalnej gazety rozgrywają się już w popisowym stylu. Thomas ściera się ostro ze swoim bratem Peterem (ciekawa kreacja Ingo Hülsmanna jako teflonowego niemieckiego polityka), Katarzyna ujawnia dawny romans z Aslaksenem (David Ruland), całuje się z nim, aby pomóc mężowi (sic!). Sytuacja się zagęszcza. Niczym w House of Cards albo Spotlight toczy się gra między władzą i mediami. Jak to u Ibsena, tematem jest prawda i jej społeczna użyteczność, prawda jako instrument przemiany świata, a także cała paleta ekonomicznie i politycznie użytecznych manipulacji prawdą.

Muszę powiedzieć, że nie bardzo wierzę w tym momencie w powodzenie misji doktora Stockmanna. Gadać potrafi, ale czy będzie potrafił działać ten grzeczny chłopiec z mikrofonem?

Druga część spektaklu, czyli spotkanie doktora z mieszkańcami miasta – właściwie wiec, prawdziwa bitwa na słowa – rozgrywa się w obskurnej sali obmalowanej przez aktorów na biało. Prosty gest malowania ścian w obecności widzów oraz próba mikrofonu uczyniona przez Billinga, która przeradza się w popisową próbkę profesjonalnego beatboksu, to mocny sygnał zmiany konwencji spektaklu. Z mieszczańskiego teatru iluzji w starym stylu przenosimy się w rejony sztuki performansu i gorącego teatru politycznego. Stockmann Gawendy nie mówi słowami Ibsena, tylko fragmentami wspomnianego wyżej manifestu Niewidzialnego Komitetu o nadchodzącym powstaniu – ludzi przeciw władzy, systemowi, bogatym, kapitalizmowi, manipulacjom medialnym, zniewoleniu. O znalezieniu wyjścia z sytuacji bez wyjścia, choćby siłą. Później przy zapalonych światłach na widowni cyniczny wiecowy wodzirej z pomocą festiwalowego tłumacza (świetny Artur Zapałowski w swojej roli) rozkręca dyskusję na temat wystąpienia doktora Stockmanna, wciągając w nią widzów. Oskarżając go nade wszystko o ciągoty faszystowskie.

Co może zaskakiwać, to fakt, że spora część publiczności przełyka ten gniewny, ekstremistyczny speech Stockmanna bez kłopotu i na komendę wodzireja głosuje za jego stanowiskiem. Tłumacząc później z widocznym zaangażowaniem, że doktor ma rację, że słusznie występuje przeciw miejscowej elicie w imię wolności i dobra wspólnego. Jak dowiedziałem się po spektaklu, aktorzy Ostermeiera nie byli szczególnie zadowoleni z temperatury rozmowy z polskimi widzami. Zdziwieni koncentracją na świecie fikcyjnym (na problemie zatrutej wody i misji lekarza) oraz brakiem ochoty na ustosunkowanie się do spraw bieżących, polskich – choćby do „dobrej zmiany”. Istotnie, spektakl Ostermeiera został pomyślany jako papierek lakmusowy nastrojów antysystemowych na całym świecie. Lista miejsc, które odwiedził zespół Schaubühne od premiery w 2012 roku, jest doprawdy imponująca: od Awinionu i Melbourne, przez Buenos Aires, Nowy Jork, Stambuł, po Mińsk, Moskwę, Belfast, Kalkutę i Seul. Wszędzie artyści Ostermeiera uruchamiali ten polityczny wehikuł, zachęcając do debaty wykraczającej poza ramy teatru. Dlaczego w Polsce nie bardzo się to udało? Sami przypuszczali, jak mi powiedział Thomas Irmer, że nie trafili we właściwy czas, przyjeżdżając albo za późno, albo za wcześnie. Ja myślę jednak, że to lustro podsunięte polskiej widowni daje i tak do myślenia. Zobaczyliśmy bowiem, jaki w istocie jest poziom debaty publicznej w Polsce. Jak w ferworze dyskusji, mniej lub bardziej błyskotliwych replik i retorycznych figur, niepostrzeżenie znika zasadniczy problem. Ożywionej wymianie zdań brak konkluzji. Z tego gadania nic nie wynika, zlot rozmawiaczy nie przynosi praktycznych rezultatów.

W berlińskim przedstawieniu wróg ludu – doktor Stockmann Christopha Gawendy – zostaje w końcu zmieciony ze sceny przez wiecowych przeciwników, obrzucony torebkami z farbą. Co nie znaczy, że przegrał. Nadal trzyma w ręku nici całej społeczno-politycznej intrygi. To on każe widzom powrócić do tekstu, paradoksalnie ze świata fantazji o „dobrej rewolucji” („dobrej zmianie”) dokonanej przez „dobrego” doktora (skąd wiadomo, że mówi prawdę?) do świata przedstawionego, który okazuje się bardziej realny niż laboratoryjna sytuacja publicznej rozmowy. Pobity buntownik wraca do domu i… otwiera butelkę piwa. Czas po przegranej bitwie będzie stracony? Żonę wyrzucono z pracy. Całą rodzinę na bruk. Niesamowicie aktualny jest ten stary poczciwy Ibsen. Upaćkany farbą Stockmann siedzi – w ostatnim obrazie spektaklu – z żoną i popija sobie piwo. Nie ma optymistycznego finału ze sztuki Ibsena. Czy myślicie jednak, że nie zostanie Osamą? Hitlerem? Che Guevarą? Sam jeszcze nie wie, kim zostanie, ale właśnie w ten sposób, jak pokazuje nam Thomas Ostermeier, system produkuje rebeliantów. Stawiając ich pod ścianą i przed wyborem wyłącznie radykalnych rozwiązań.

 

Schaubühne w Berlinie
Wróg ludu Henryka Ibsena
reżyseria Thomas Ostermeier
premiera polska 22 maja 2016
w ramach XXIII Międzynarodowego Festiwalu
Teatralnego „Kontakt” w Toruniu

teatrolog, performatyk, profesor zatrudniony w Instytucie Nauk o Kulturze UMK w Toruniu. Autor książek. Interesuje się teatrem litewskim i niemieckim.