
fot. Kazimierz Kochan
Jeszcze jeden pies
Wychodzimy z panem B. na przechadzkę. B., w przeciwieństwie do mnie, nie spieszy się. Jak spacer, to spacer. Potrafi zastygnąć bez ruchu na kilka minut, gdy coś usłyszy. Kontempluje, a może usiłuje zidentyfikować źródło dźwięku. Którym bywa ptak, wiertarka hałasująca na sąsiedniej ulicy, albo plastikowa torebka, którą tarmosi wiatr. Mówię coś do niego, ale widzę, że nie reaguje. Jest zatopiony w swoich myślach, ignoruje mnie. Nie chcę go poganiać. Ja też mam chwilę wytchnienia. Może ten ptak ciekawy? Może też powinienem się zatrzymać i pomyśleć?
Po paru zakrętach i zamyśleniach dochodzimy do skrzyżowania, gdzie jest trochę większy ruch. I tam B. zatrzymuje się definitywnie. Siada na chodniku i nie chce iść dalej. I nie to, że ptak, czy huk, czy szczekające psy. Nie pójdzie dalej, mimo moich próśb i nalegań. Stoimy więc tak kilka minut. To znaczy ja stoję, a on siedzi, na środku chodnika. Dla mnie te minuty są długie. Dla niego chyba nie. Myślę gorączkowo, co robić. Trzeba kiedyś wrócić z tego spaceru. Nie chcę tu tkwić do wieczora. Prośbą nie, więc jak. Groźbą, przemocą?
Ratuje mnie jakaś pani, na widok której B. się ożywia. Wstaje. Zaczyna się łasić. Pani owszem, nie ucieka od tego. Daje sobie lizać łapę, czochra B. za uchem. Jaki ładny jestem, taki ładny!
On mnie wyczuwa, mówi. Wie, że ja lubię. Psiara jestem. W którą stronę pan idzie?
Mówię, że właściwie to chciałem wracać, tylko B. się zatrzymał. Nie ma pan nic dla niego? Przydałoby się coś dobrego, wtedy by poszedł. Tak wiem, tym razem nie wziąłem, tłumaczę się przed nieznajomą panią jak przed nauczycielką. Możemy więc pójść kawałek razem, ona też w tamtą stronę.
Pani mówi, że miała cztery psy. Ostatniego uśpiła dwa tygodnie temu. Jeszcze niedawno chodziła tu z nim na spacer, tą samą trasą. Ale trzeba go było uśpić. Męczył się.
Na rogu stajemy. Ona tam, my tu. Ale B. najwyraźniej chciałby tam, gdzie pani. A ja już do domu. Gdzie pan mieszka? Parę ulic dalej, o tam – pokazuję. Dobrze, odprowadzę pana. Wiem, że to nie z mojego powodu. To zasługa B. Wszyscy tak na niego reagują. Dają się lizać, nawet po twarzy. Nie protestują, kiedy się na nich rzuca, opiera łapy na ramionach.
Więc idziemy razem. Po drodze pani opowiada. Pies był coraz słabszy, trzeba go było nosić. A to czterdzieści sześć kilo. Mąż ledwo dawał radę. Ona też. Kilka lat temu przeszła na emeryturę. A jeszcze ojciec z alzheimerem, wzięli go do domu. Więc i pies, i ojciec. Nie dawali rady. Ale leczyli, leczyli. Ile było można. Jednak męczył się, trzeba było uśpić. I tak żył długo, czternaście lat. Czwarty pies, to już ostatni.
Wziąć nowego? To by było nierozsądne. Nieodpowiedzialne. Pies żyje kilkanaście lat. Duży krócej, mały dłużej. To jak oni by się nim zajmowali, koło osiemdziesiątki? Rady by nie dali.
A pani zadbana, paznokcie w kolorze, włosy ufarbowane. Wygląda na pięćdziesiąt pięć lat, najwyżej sześćdziesiąt. A ona z tą osiemdziesiątką, że koniec. Czwarty pies uśpiony, nowego nie będzie!
Czas przychodzi podstępnie. Czai się w lodówce, na opakowaniach jogurtów. To już ten miesiąc, ten dzień? Już wakacje, już Święta, już Nowy Rok. Nie, to dopiero za dwa tygodnie, ale już blisko. A u pani: ostatni pies, bo już nie dadzą rady.
Metafora na dziś: zegarek z baterią. Czas płynie, aż się bateria skończy, a potem szlus. Jak w Nowym wspaniałym świecie Huxleya. Tylko że do zegarka można włożyć nową baterię, a do człowieka nie. Ile by botoksu do środka nie nawstrzykiwać, i tak się mechanizm w końcu zatrzyma.
Zegarek nakręcany: będzie chodził w nieskończoność, tylko trzeba nakręcać codziennie, pamiętać, serwisować. Obietnica wieczności, jeśli się dba.
Najbardziej lubię zegarek samonakręcający się. Jeśli ja chodzę, on też chodzi. Kiedy go zdejmuję i biorę inny, on po jakimś czasie przestaje liczyć, zatrzymuje się. Kiedy go nie noszę, czas nie płynie. Uruchomi się, kiedy go znów wyjmę z szuflady, nastawię, założę na przegub, chwilę pomacham ręką. On mierzy czas tylko wtedy, kiedy jesteśmy razem. Kiedy noszę inny, czas nie płynie. Liczą się tylko nasze intymne minuty, godziny i sekundy.
I jeszcze kwestia wizualizacji, tarczy. Te z cyferkami: minuty i godziny biegną linearnie, w przód, donikąd. Natomiast wskazówki pokazują czas cykliczny, mierzony okręgami. Jak pory roku. Albo czas święty, który opisywał Eliade.
Kiedy Chagall miał osiemdziesiąt lat, postanowił sobie wybudować nowy dom. Stary, mówili, po co mu dom. A on się uparł. I mieszkał w tym nowym domu jeszcze osiemnaście lat. Tak, tak, żył długo, tylko dwóch lat brakowałoby mu do setki. Może właśnie z powodu tego domu?
Jesteśmy na miejscu. Pani jeszcze by chciała z B. pobyć. B. też by chciał, poszedłby z nią na drugi spacer. Bo to taki głuptas, jeszcze nie ma roku. Mówię pani, że może powinna pomyśleć o nowym psie. A ona znów: nie, musimy być odpowiedzialni. Co taki pies zrobi bez nich? Trzeba by go było uśpić. A ona nie chce znów tego przechodzić. Tyle ją kosztowało.
Parę tygodni później, rozglądam się, na tym samym rogu. Kto to idzie z psem, ta sama pani, czy jakaś inna?