
rys. Bogna Podbielska
Zwierzenia męża teatromanki
Szanowna Redakcjo,
piszę do Was jako do znających się na rzeczy, ale też z nadzieją, że Wasi czytelnicy będą mogli mi pomóc. Bez zbędnych wstępów powiem, o co chodzi: otóż, mam żonę, która bardzo lubi teatr. No wprost pasjami. Nie ma tygodnia, żeby nie wybrała się na jakieś przedstawienie, a czasami nawet na dwa lub trzy. Nie byłoby w tym może nic niepokojącego, gdyby nie to, że zawsze muszę jej towarzyszyć. A mnie teatr okropnie męczy, nudzi, a bardzo często po prostu nie rozumiem, o co w tych spektaklach chodzi. Żona po wyjściu z teatru zadaje mi rozmaite pytania, a ja się wtedy czuję jak uczeń przed nauczycielką. Przy czym nie mogę odpowiedzieć tylko, że mi się podobało albo że było ciekawe – żona wymaga uzasadnienia. A ja wtedy jąkam się, dukam, plączę w zeznaniach. Żona wyzywa mnie od baranów i tak się kończy nasza wizyta w teatrze.
Muszę wyznać, że przed ślubem moja żona taka nie była, w ogóle nie zdradzała się ze swoimi zainteresowaniami. Nie pamiętam, żebyśmy jako narzeczeni kiedykolwiek poszli do teatru. Ale niedługo po ślubie żona pierwszy raz oznajmiła, że dostała z zakładu pracy zaproszenie na spektakl i że powinniśmy z niego skorzystać. Pomyślałem: czemu nie, możemy się ukulturalnić. Nie wiedziałem jednak, że są to miłe złego początki. Pojawiły się następne wyjścia, i następne, z coraz większą częstotliwością. Miałem nadzieję, że może żona się zmieni, może jej przejdzie ta miłość do teatru. Nie przeszła. Nawet nie chcę się domyślać, co z miłością do mnie.
Zapytacie pewnie: skoro mi te wspólne wizyty w teatrze tak doskwierają, to dlaczego się nie zbuntuję? Nie powiem żonie, żeby sama chodziła albo z przyjaciółką. Nie znacie mojej żony, żaden sprzeciw nie wchodzi w grę. Wyniosła to z domu, w którym ojciec był generałem. Teść też zresztą lubił teatr i swoim podwładnym rozkazywał do niego maszerować całymi pododdziałami.
Jakże więc mógłbym wystąpić przeciw żonie? Niesubordynacja moja spotkałaby się z ostrą reakcją. Przy czym wcale nie najgorszą karą byłaby separacja od łoża. To bym jakoś zniósł, zwłaszcza teraz, po tylu latach małżeństwa. Kiedyś ośmieliłem się zapytać: Duszko (bo tak się zwracam do żony), czy ja muszę iść do teatru? – i natychmiast tego pożałowałem. Żona wygłosiła cały wykład na temat tego, jaki poziom reprezentują dzisiejsi mężczyźni, których jestem typowym przykładem. Że niczym się nie interesują, że nie mają żadnych aspiracji, że najchętniej siedzieliby w domu i oglądali tylko seriale w telewizji. Nasłuchałem się i z dwojga złego wolę męczyć się na tych przedstawieniach. Przynajmniej wtedy żona do mnie niczego nie mówi. A swoją drogą, co złego, że lubię oglądać seriale? One mnie nie nudzą, wszystko w nich rozumiem. I wiecie, co Wam powiem: jeszcze nie widziałem żadnego serialu, w którym bohaterowie chodziliby do teatru. Ciekawe dlaczego?
W jakim celu jednak przed Wami się z tego wszystkiego zwierzam? Może wśród Waszych czytelników są inni panowie w podobnej sytuacji? Może podzieliliby się swoimi doświadczeniami: jak oni się ratują? Może mają jakieś sposoby, by uniknąć wyjścia do teatru? Od razu jednak powiem, że proste wymówki w rodzaju: głowa mnie boli – na moją żonę nie działają. Każe brać tabletki z krzyżykiem i powiada: w teatrze przestanie cię boleć. A w teatrze to dopiero mnie zaczyna boleć, choćby wcześniej nie bolała. Nie tylko zresztą głowa. Taki mój krzyżyk.
Jeszcze jednej rzeczy się wstydzę: żona zwykle wstaje do braw po spektaklu i nakazuje mi to samo. Bardzo się z tym źle czuję, zwłaszcza że czasami jesteśmy jedynymi, którzy tak nagradzają aktorów. I wtedy mam wrażenie, że oni patrzą na nas i się dziwią. Nie mówiąc o widzach wokół, w których oczach też pojawiają się znaki zapytania: czy przypadkiem nie jesteśmy kimś z rodziny reżysera? Czy na to można znaleźć jakiś sposób – żeby nie trzeba robić tej stojącej owacji?
Na koniec za Waszym pośrednictwem chciałbym zgłosić nieśmiałą prośbę do teatralnych twórców. Pewnie już taki los mnie czeka do późnej starości, że będę musiał chodzić do teatru. Wygląda na to, że żona nie wyrzeknie się swojego zamiłowania. Wizja ta napawa mnie smutkiem, ale co zrobić? Jednak pewną ulgę sprawiłoby mi, gdyby przedstawienia były chociaż trochę krótsze. Ja już się pogodziłem, że, jak wspomniałem, siedzę na nich jak na tureckim kazaniu. Ale jest jednak różnica, czy siedzi się dwie, czy trzy godziny, nie mówiąc o takich przypadkach, gdy spektakl trwa cztery, a nawet więcej godzin. Żona się nigdy nie skarży na czas spektakli. Gdy ja pozwolę sobie na uwagę w tej materii, odpowiada z wyczuwalną złośliwością: długość nie jest ważna. Ale, drodzy artyści, miejcie jednak zmiłowanie dla takich widzów jak ja, tych, którzy tak bardzo nie kochają waszej sztuki, przychodzą jedynie do towarzystwa, bo muszą, bo nie mają wyjścia, i jedyne, co mogą, to dyskretnie patrzeć na zegarek podczas waszych występów.
Z poważaniem,
Mąż teatromanki