
fot. Kateryna Hornostaj
Poziom dramatyzmu
Często się przeprowadzałam i jeśli na planie Kijowa postawić chorągiewki tam, gdzie mieszkałam, to mapa będzie powiewać chorągiewkami. Na Darnyci mieszkałam od dziewiątego do czternastego roku życia. To jedno ze starych szemranych obrzeży Kijowa. Moja mama wyszła za mąż i przeprowadziłyśmy się do jednopokojowej chruszczowki z widokiem na plac Leningradzki. Oczywiście wtedy nie było tu takiego hałasu i tylu spalin co teraz i wydawało mi się, że jesteśmy w centrum świata. Mieszkanie było malutkie, ale mnie się podobało. Może dlatego, że było nie na parterze, miało balkon i wnękę na kanapę. To był dramatyczny okres mego życia, relacje z ojczymem miałam okropne. Przez osiem lat nijak nie mogłam zwracać się do niego „wujku Wasiu”. Tylko wtedy, kiedy mnie bił, błagałam go: „Wujku Wasiu, ja już więcej nie będę”. Oczywiście nieszczerze.
Nie to, żebym zawsze była tam nieszczęśliwa. Nawet pozwolono mi trzymać świnki morskie, ale pożarły swoje dzieci, przegryzły ścianę do sąsiadów i trzeba było je oddać. Kiedy skończyłam trzynastkę, zaczęłam uciekać z domu i buntować się. Pewnego razu koleżanki z mojej klasy zadzwoniły do ojczyma i zagroziły mu straszną awanturą, jeśli jeszcze raz dotknie mnie palcem. Po tej interwencji już więcej mnie nie uderzył. Za to zawieziono mnie na wieś. Tam chodziłam do szkoły, a dokładniej, stamtąd uciekałam ze szkoły do Kijowa, bo byłam już zakochana w jakimś Witaliku, a na wsi było nudno. Wtedy oddano mnie do internatu w Kijowie. Co prawda, sportowego. Ale to już inna historia, która skończyła się tak, że moja mama rozwiodła się z ojczymem, a on zabrał nam to mieszkanie na placu Leningradzkim.
Często tu wracałam we śnie. Śni mi się to podwórko, lubiłam je za stare drzewa, przestrzeń i ogromne łuki między budynkami. Śni mi się, że wchodzę po schodach do mieszkania na trzecim piętrze, chowam się, wybieram klucz do mieszkania wystraszona jak złodziej, wchodzę do swego byłego domu i szukam gumowego bałwanka, którego mama nie zabrała z naszymi rzeczami z telewizora, na którym stał. Szukam też kilku doniczek z kwiatami, które sama wyhodowałam na parapecie. Palanty, oddajcie mi mojego bałwanka i moje kwiaty! Ale to jest sen. W rzeczywistości nic nie wiąże mnie z tym miejscem i czasem. Do niedawna nie wiązało.
Dwa miesiące temu dowiedziałam się, że moja koleżanka z dzieciństwa Ołenka trafiła do szpitala. Ma HIV i amputowano jej nogę. Dawno nie rozmawiałyśmy ze sobą, a tu nagle przypomniałam sobie naszą przyjaźń. Razem uciekałyśmy z domu, gdy miałyśmy po trzynaście lat, każda z nas miała swoje powody. Marzłyśmy pod kinem Leningrad, uczyłyśmy się tam palić i szukałyśmy przygód. Razem wyrywałyśmy się – ja do Moskwy, a ona do różnych prestiżowych uczelni, które ukończyła z wyróżnieniem. Ja się sto razy przeprowadzałam, a ona całe życie spędziła w jednym mieszkaniu. Ja mam dwie nogi, a jej została jedna. Dlatego teraz znowu wracam w tamto miejsce, by przywieźć jej pieniądze, książki, rozrywki. By odwiedzić ją dzisiejszą i mnie tamtejszą.
Zaparkowałam na moim byłym podwórku. Długo patrzyłam na klatkę, żeby coś poczuć. Znalazłam na placu zabaw jedną starą huśtawkę. Miejsce, do którego mnie przed szkołą zimowymi porankami wysyłano po mleko z bańki, obecnie służy za magazyn. Obok wejścia do sąsiedniej klatki było tylne wejście do sklepu z pieczywem, dokąd późnym wieczorem przywożono świeży chleb. Kupowaliśmy go od ładowaczy i zjadaliśmy jeszcze gorący i nigdy nie bolały nas brzuchy.
Wyszłam z podwórka i przeszłam przez ulicę do centralnego domu towarowego Darnycia, by coś dokupić. Kiedyś pod łukiem stały automaty z wodą sodową. A obok sprzedawano lody. Wiele się tu zmieniło, ale nie poziom dramatyzmu, który pamiętam z dzieciństwa. Odczułam to po wejściu na drugie piętro domu towarowego do toalety. Kobieta w moim wieku siedziała za stolikiem między toaletami △ i ○ i brała po trzy hrywny za wejście. Wraz z nią siedziała jej nastoletnia córka. Jadła kaszę gryczaną i chleb pomazany keczupem. Przypomniałam sobie, jak kiedyś z Ołenką zaszłyśmy do jakiejś obcej mamy i ona nas nakarmiła barszczem. Trafiła mi się kostka wieprzowa. Mięsa tam prawie nie było, ale była taka smaczna, że po kryjomu zabrałam ją ze sobą i całą drogę smoktałam.
Podjechałam do Ołenki starą śmierdzącą windą, weszłam do przepalonego, niewietrzonego mieszkania, które pamiętam z dzieciństwa. Ołenka siedziała za zasłonką na swym zasikanym łóżku w ciemności. Syn narkoman pomógł jej siąść na wózek i wywiózł do kuchni. Mrużyła oczy przed światłem, jadła czurczchelę, którą przywiozłam jej z Gruzji, i skarżyła się na byłego konkubenta, który ukradł jej łyżwy. To były stare radzieckie łyżwy, na których jeździła zawodowo. On je ukradł. A ona tak marzyła, by jeździć na łyżwach w protezie, którą jej na pewno kiedyś dadzą. Po tym, jak zdobędzie grupę inwalidzką.
Ołenka zjadła czurczchelę, potem jej syn pomógł jej się ubrać, zjechać na wózku na dół i wejść do samochodu. I pojechałyśmy do teatru na bardzo niedobre przedstawienie o kulawej baletnicy, w którym grał nasz kolega z dzieciństwa.
tłum. Anna Korzeniowska-Bihun