
fot. Kateryna Hornostaj
Lokacjami Ukrainy
Dziś szukaliśmy lokacji do filmu na podstawie mojego scenariusza. Trzeba było znaleźć cztery wiejskie podwórka pod Kijowem. Bardzo biedne, biedne, średnie i zamożne. Historia na motywach utworu z ukraińskiej klasyki, ale przeniesiona w naszą rzeczywistość. O tym, jak ciężko i wesoło żyją ludzie na ukraińskiej wsi, jak się kłócą, kochają, zdradzają, zazdroszczą, wybaczają sobie, i takie inne ludzkie sprawy.
Pojechaliśmy z producentem, operatorem, menedżerem szukać lokacji. Nasz zespół powstał niedawno, mało się znaliśmy, więc na początku rozmawialiśmy wyłącznie o pracy. Wyjechaliśmy za miasto. Niedługo odbędą się u nas wybory, więc wzdłuż trasy stoi pełno billboardów z przedwyborczymi hasłami: „Gaz dwa razy tańszy”, „Armia, wiara, język”, „Dalej od Moskwy” i tym podobne. Zaczynała się gołoledź. Nie zauważyliśmy, kiedy nasz kierowca postanowił zahamować. Udało mu się to dopiero po jakichś 200 metrach. Jeden z samochodów już leżał w rowie i płonął jak ognisko na Jana Kupała. Stara łada, z którą się pewnie zderzył, stała w poprzek i zasłaniała młodą kobietę, którą zauważyłam już w lusterku wstecznym. Siedziała na asfalcie we krwi i wyciągała przed siebie rękę, jakby pytając: „Za co?”.
Generalnie to jest bardzo dobra trasa, nasz prezydent jeździ nią do pracy. Należy oddać mu sprawiedliwość – kiedy jedzie, droga nie zostaje zamknięta dla innych samochodów. Jedziemy po dobrej drodze w towarzystwie drogich samochodów i bezkarnych kierowców, którzy wyprzedzają, łamią przepisy, zajeżdżają drogę, mijamy współczesne stacje, supermarkety, centra handlowe i drogie domy w każdym guście. Od stylowych skromnych chatek do pałaców w stylu Pszonki, prokuratora generalnego przed Majdanem.
Teren zamieszkany przez ukraińską elitę kończy się jakieś 20 kilometrów za Kijowem, to widać po jakości dróg i zmianie zabudowy. Zaczyna się ojczysta gorzka rzeczywistość, z rozbitymi drogami, wiejskimi chatami, niedobudowanymi i przybudowanymi, zacisznymi i biednymi, ze starymi stodołami i sadami. Na niektórych jabłoniach wiszą zmarznięte jabłka, leżą gałązki kaliny na parkanach. Rozmowy w samochodzie są już mniej formalne.
W jednej ze wsi droga doprowadza nas do wysokiego urwiska, z którego roztacza się wspaniały widok na Dniepr. Żeby tam dotrzeć, trzeba przejechać długą ulicę, która z jednej strony nazywa się Komsomolska, a z drugiej Woznesenska. Trwa u nas aktywna dekomunizacja. Sto lat temu w czasie rewolucji przyszli tu komsomolcy i spalili pół wsi, dlatego że chłopi nie chcieli władzy radzieckiej. Spalili, upili się i poszli spać. A ataman Zielony, mieszkaniec tej wsi, przyszedł ze swym zagonem, obudził komsomolców i przegonił tą ulicą do urwiska, a stamtąd kazał im skakać do Dniepru. Kiedy ci skakali, tamci do nich strzelali. Kogo nie trafili, ten miał szansę przepłynąć Dniepr i się uratować. W ten sposób za czasów radzieckich ulica ta zyskała nazwę Komsomolska.
W następnej wsi zatrzymaliśmy się koło sklepu. Choć było jeszcze przed obiadem, dobrze podpici chłopcy siedzieli na zewnątrz przy stolikach. Nie pili, tylko patrzyli prosto przed siebie. Były tam także dwie kobiety – stara i młoda. Stara była chuda, w wojskowej kurtce, walonkach, z rozczochranymi siwymi włosami pod czapką. Młoda przy kości, w dresie i czerwonej puchowej kurtce. One też były pijane. Mężczyźni, powtarzam, siedzieli w milczeniu i patrzyli przed siebie jak w telewizor, choć żadnego telewizora nie było. Patrzyli w powietrze i coś tam widzieli. A kobiety rozmawiały ze sobą. Było z nimi dwoje dzieci, malutki chłopczyk i dziewczynka około sześciu lat. Młoda zauważyła moich kolegów, którzy pili kawę przy swoim jeepie cherokee. Popatrzyła na nich wilkiem i powiedziała: „Mężczyźni do niczego się nie nadają, ni chuja nie potrafią, wszystko sama, kurwa, wszystko sama”. Potem upadła na schodach. Ani miejscowi mężczyźni, ani moi koledzy się nie ruszyli. Kiedy zaproponowałam jej pomoc, dumnie odpowiedziała „nie” i sama wstała. Ogromna, młoda, zdemoralizowana matka dwojga dzieci.
Następna wieś oczarowała nas swym górskim krajobrazem, ale nie mogliśmy do niej zajechać z powodu śliskiej drogi. Zatrzymaliśmy się i patrzyliśmy z góry na białe chatki z kominami, z których unosił się dym. Pewnie jest tam zacisznie i ciepło, i pachnie barszczem.
Politycznych billboardów na tych drogach już się nie widziało. Natomiast zauważyliśmy niepolityczny billboard „Świeże i wędzone ryby”. Głodni skręciliśmy w tamtą stronę i trafiliśmy do cudownego sklepu rybnego z zakochaną w rybach sprzedawczynią. Wzięliśmy wędzone na gorąco śledzie i makrele.
Wzięliśmy tam także flaszkę wódki i wróciliśmy do nieosiągalnej wsi z górskim krajobrazem. Zatrzymaliśmy naszego jeepa cherokee, wyszliśmy, rozłożyliśmy na masce gazety, wyciągnęliśmy wódkę, makrelę, cebulę i szary trypolski chleb. Patrzyliśmy na cudowny krajobraz i piliśmy z plastikowych kubków za początek pracy nad filmem, który chcielibyśmy, by był taki prawdziwy i żywy, jak te wszystkie drogi, które przejechaliśmy, i wszyscy ci ludzie, których spotkaliśmy.
Wszystko napisałam poza ostatnim akapitem, prawda? Ostatni akapit to to, co odbyło się w głowie każdego z nas, a może tylko w mojej. Żadnej wódki na masce nie piliśmy i niczego takiego prawdziwego nie uda nam się nakręcić. Będzie to produkt telewizyjny z masą kompromisów, słabe echo ciężkiego i wesołego życia naszych ludzi na wsi.
tłum. Anna Korzeniowska-Bihun