
Magdalena Olek
Mitologia na czas niespodziewany
Franz Kafka na wieść o wybuchu Wielkiej Wojny poszedł na basen. Moim zdaniem była to piękna i bardzo rozsądna odpowiedź na załamanie dotychczasowego porządku świata. Kafka w mig wyciągnął wnioski z niespodziewanej sytuacji i doszedł do wniosku, że nie będzie przejmował się tym, co może się wydarzyć za kilka miesięcy. Albo inaczej: przejmie się, tymczasem jednak spróbuje opanować reakcję lękową.
Nie zachęcam Państwa do łamania reguł samoizolacji ani tym bardziej kwarantanny. Skoro Państwo czytają te słowa, znak to niechybny, że działa jeszcze Internet, a przynajmniej poczta i firmy kurierskie. Zamknęło nas. Bieżący sezon można już uznać za stracony, nie tylko w kraju; jeśli ktoś jeszcze wymachuje szabelką, wkrótce zapewne przestanie – zmuszony do odwołania kolejnych premier i festiwali odgórnie lub prawem zdrowego rozsądku. Miłośnicy teatru – także operowego – wciąż poprawiają sobie samopoczucie i nadrabiają zaległości dzięki bezpłatnym streamingom minionych spektakli z najbardziej prestiżowych instytucji w Europie i za oceanem. Kiedyś to źródełko wyschnie, z dość prozaicznych przyczyn: wygłodzone instytucje zaczną znów zarabiać na siebie i wykluczonych z obiegu artystów. Kto gotów ich wspierać, temu wdzięczność nieustająca. Kto nie może sobie na to pozwolić – przez jakiś czas będzie musiał polegać na ograniczonych zasobach serwisu YouTube, płytotekach przyjaciół albo wciąż jeszcze dostępnej opcji zaopatrzenia się w niezbędną strawę duchową w sklepach sieciowych.
W grudniu 1981 roku, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, ojciec przyniósł mi z redakcji „Czytelnika” pachnące farbą drukarską wydanie Władcy pierścieni Tolkiena. Pogrążyłam się w lekturze 12 grudnia. Przez następne tygodnie patrzyłam na to, co dzieje się w mediach, za oknem i w domach moich przyjaciół, przez pryzmat Tolkienowskiego legendarium – nawiązującego nie tylko do wierzeń anglosaskich, lecz i do nieśmiertelnej tetralogii Wagnera.
Proponuję więc zacząć czas Wielkiej Kwarantanny od Pierścienia Nibelunga – w inscenizacji z teatru, którego będzie mi szczególnie brakowało. Z bezpretensjonalnej, otwartej na każdego odbiorcę, działającej w jasnej i otwartej modernistycznej przestrzeni Opery Frankfurckiej, gdzie w minionych sezonach bywałam dość częstym gościem. Wydany w 2013 roku boks z całością Wagnerowskiego arcydzieła kosztował najmniej w sklepiku na parterze foyer – wciąż jednak uważam, że warto odrobinę przepłacić w sieci, bo w zamian zyska się kawał znakomitego wykonawstwa, sprawnej reżyserii i bardzo inteligentnych odniesień do historii Wagnerowskiego Gesamtkunstwerk.
Wieland Wagner, wielki reformator z Bayreuth, przywrócił Wagnerowskim dramatom rangę symbolu, inscenizując je w niemal pustej, zgeometryzowanej, malowanej światłem przestrzeni. Zyskał legion naśladowców i epigonów: być może najzdolniejszym był austriacki scenograf Günther Schneider-Siemssen, jeden z najbliższych współpracowników Herberta von Karajana. W marcu 1967 roku ich spektakl Walkirii otworzył pierwszy Osterfest w Salzburgu. Ring Karajana przeszedł do legendy teatru operowego. Symboliczna, skonstruowana wokół spiralnych form przestrzennych scenografia, uzupełniona nowatorskimi na owe czasy projekcjami i spektakularną reżyserią świateł, przywodziła na myśl mityczny kosmos, miejsce zawieszone między światem bogów i ludzi, istnieniem a nieistnieniem. W 2012 roku salzburski Ring doczekał się „zremasterowanej” rekonstrukcji we Frankfurcie – przez urodzonego w Dreźnie scenografa Jensa Kiliana oraz bułgarsko-niemiecką reżyserkę Verę Nemirovą, uczennicę Ruth Berghaus i jej dawnego asystenta Petera Konwitschny’ego.
Główną siłą napędową tej inscenizacji znów jest koncepcja scenograficzna – inspirowana wcześniejszymi wizjami Wielanda Wagnera i Schneidera-Siemssena, na tyle jednak oryginalna i mistrzowska w swej prostocie, by zyskać odrębną pozycję w dziejach wystawień tego arcydzieła. Nieodłącznym elementem frankfurckiej tetralogii jest obmyślona przez Kiliana i rewelacyjnie oświetlona przez Olafa Wintera „rzeźba sceniczna”, zestaw poruszających się niezależnie koncentrycznych kręgów, wzbudzających skojarzenia z tytułowym pierścieniem wykutym ze złota Renu, z pierścieniami Saturna i innych ciał niebieskich, z nieubłaganą symetrią natury. W takiej oprawie reżyser nie poszaleje: wszelkie kłótnie i nieporozumienia między bóstwami rozgrywają się na kilku poziomach konstrukcji. Wprawiane w ruch pierścienie wzmagają poczucie niepewności i zagrożenia. Niewiele więcej potrzeba, by poprowadzić narrację zgodnie z intencją kompozytora. Nemirovej pozostało zarysować relacje między postaciami, w czym pomogły jej zawieszone poza czasem kostiumy Ingeborg Bernerth. Jeśli nie liczyć drobnych aluzji do teatru Konwitschny’ego i Deckera, koncepcja Nemirovej okazała się jedną z klarowniejszych, z jakimi miałam do czynienia w ostatnim ćwierćwieczu.
Wraz z frankfurckim Zmierzchem bogów skończy się nasz dotychczasowy świat. A potem znów się pośmiejemy, o czym – mam nadzieję – doniosę już wkrótce.